Cześć!
Dzisiaj przychodzę z tematem, który
przez większość trzeciego roku weterynarii wracał do mnie niczym
bumerang. Przez bite dziwięć miesięcy moje zaangażowanie oraz
radość na studiach skakała niczym sinusoida. Miałam chwilę
euforii, a także momenty całkowitej rezygnacji. Co tak naprawdę
wpłynęło na ten stan? Jak sobie z tym radziłam? Postaram się
dziś na te pytania odpowiedzieć.
Idąc na trzeci rok słyszałam tylko
„nie zazdroszczę”, „dobrze, że mam to już za sobą”,
„najgorsze co może cię spotkać”, „jak to przejdziesz to
skończysz te studia”. Uzbrojona w cierpliwość stwierdziałam –
takie tam gadanie. Dałam radę przetrwać pierwszy rok, na drugim
szło mi jeszcze lepiej, więc czym może ten trzeci mnie tak
zaskoczyć? Z biegiem czasu wiem jak bardzo się myliłam, a moje
podejście było zbyt pewne siebie.
Skąd się w ogóle biorą te straszne
legendy o trzecim roku?
Nie będę ukrywać ani nic wybielać.
Trzeci rok to ostra dawka materiału do nauczenia, który w
porównaniu do dwóch poprzednich jest o wiele obszerniejszy. Wtedy
też przychodzi nam się zmierzyć z nauką nazw leków, ich
mechanizmem, działaniem na organizm, działaniami niepożądanymi,
różnicami gatunkowi. Poza tym wchodzą takie przedmioty jak
diagnostyka kliniczna, niezwykle istotna, ale też ciężka do
praktycznego nauczenia bez ciągłego powtarzania. Studenci mają
także do opanowania histopatologię (zawsze byłam kiepska z
rozróżniania narządów pod mikroskopem i mocno się to na mnie
odbiło) oraz technikę sekcyjną, która różni się w zależności
od gatunku. Przypominam, że koń w środku dość mocno różni się
od bydła, kozy, alpaki, świni, psa czy kota. Do tego dochodzi
umiejętność odróżniania pomiędzy sobą prawidłowości, oznak
pośmiertnych od patologii. Tutaj też jest niezwykle istotna wiedza
jak gatunkowo, a nawet rasowo, różnią się poszczególne
zwierzęta.
Poza tymi trzema przedmiotami dochodzą
też takie jak patofizjologia z ogromem materiału do nauczenia i
zrozumienia, parazytologia z dziesiątkami pasożytów, z którymi
będziemy stykać się na codzień, a także chirurgia gdzie tak
naprawdę w dwie godziny na temat musimy nauczyć się umiejętności
praktycznych, które potem będą nam służyć w praktyce
lekarskiej. Na przykład dobre założenie opatrunku to jeden z
kluczy do sukcesu. Gdy zrobimy to źle możemy jeszcze bardziej
zaszkodzić pacjentowi. Presja, że z powodu małej omyłki z naszej
strony zwierzę może mieć duży uszczerbek na zdrowiu, a nawet
przypłacić to życiem, jest nam wpajana od pierwszych zajęć.
Niestety nie wiem czy wszyscy zdają sobie sprawę z
odpowiedzialności jakie spadną na nas za niecałe 3 lata. Wiele
osób chyba po prostu to wypiera.
Jak ogrom nauki wpływa na stan
psychiczny?
Cały ten materiał, który przeraża,
a także presja, by to wszystko zaliczać w pierwszym terminie, rodzi
ogromny stres na trzecim roku. Gdy wiesz, że potknięcie się na
jednym kolokwium spowoduje lawinę niepowodzeń przy kolejnych. Czas
pomiędzy zaliczeniami przedmiotów to raptem 2-3 dni, więc na naukę
do poprawy po prostu nie ma czasu. Stres pcha nas do książek i
notatek, często wyczerpując wszelkie siły i chęć do
jakichkolwiek aktywności pozauczelnianych. Dobra, można to
przetrwać przez ileś tygodni, ale nie miesięcy. Takie zamknięcie
swoich myśli, które biegną jednotorowo, od zaliczenia do
zaliczenia, rodzi frustrację, wyczerpanie psychiczne oraz chęć
uwolnienia się z miejsca, przez które jesteśmy cały czas poza
strefą komfortu.
Wiele osób nie ma czasu na własne,
dodatkowe zajęcia, które oderwą ich na chwilę od tego kotła
nauki. Stajemy się monotematyczni, wszystkie rozmowy oscylują wokół
kolokwiów oraz materiału do przyswojenia. Wtedy też możemy ulżyć
sobie, narzekając na ciężki los. Powoduje to wspólne, grupowe
wypalenie na studiach, a także ogólną niechęć. Oczywiście nie
mówię tutaj w imieniu wszystkich studentów, ale opisuję to co
zaobserwowałam wśród grupy swoich znajomych, a także w mojej
własnej głowie.
Dodatkowe obowiązki też doprowadzały
do zwiększenia stresu oraz zmęczenia.
Jako, że jestem starościną, więc na
trzecim roku, w którym bardzo chciałam skupić się przede
wszystkim na przetrwaniu i zdaniu, musiałam jeszcze walczyć o
każdego studenta z osobna gdy coś szło nie tak jak powinno. W
ciągu dnia chodziłam na uczelnię, uczyłam się, a wieczorami
czytałam o kolejnych problemach z przedmiotami, które musiałam
rozwiązać. Na kartce zapisywałam sobie co muszę załatwić i
poświęcałam swój wolny czas na dojście do tego jak pomóc. Mam
nadzieję, że nikogo nie zawiodłam przez te kilka miesięcy, bo
starałam się jak mogłam, by zaradzić w miarę swoich możliwości.
Z tego powodu, że jedyny wolny czas
jaki posiadałam, przeznaczałam na rozwiązywanie problemów oraz
dodatkową pracę zarobkową, po kilku miesiącach weszła we mnie
ogromna frustracja. Reagowałam nerwowo jak ktoś mi przeszkadzał w
wyznaczonych na naukę godzinach, ale wiedziałam, że to nie jest
wina tej osoby. Nie umiałam jednak inaczej sobie z tym poradzić.
Potrafiłam nawet zawarknąć na swojego partnera gdy ten proponował
głupie wyjście do kina czy spacer, bo miałam więcej obowiązków
niż czasu. Wiem, że nawet dla przyjaciół potrafiłam być
niemiła, gdy wmawiali mi, że na pewno już umiem, bo się tyle
uczę. Z powodu stresu, ciągłych obowiązków i zamartwiania się o
resztę, po prostu niesamowicie bałam się uwalenia czegokolwiek.
Bałam się, że niczym domino wszystko pójdzie w dół, a ja się
poddam.
Moja motywacja do studiowania była
niczym sinusoida.
Nigdy nie miałam tak jak wtedy, że co
pewien czas czułam ogromne zawahanie, iż chyba po prostu nie nadaję
się na te studia i do przyszłej pracy. Czułam się za mało
odpowiedzialnym człowiekiem, by wziąć w swoje ręce życie
przyszłych pacjentów. Przez ciągłe zmęczenie nie odczuwałam
radości ze studiów i chyba to właśnie wbiło mi do głowy, że
cały mój zapał po prostu uleciał. W głowie co jakiś czas
kiełkowały mi myśli o zmianie w swoim życiu. Szukałam dla siebie
alternatywy gdzie mogłabym się odnaleźć. Mój partner jednak
szybko mnie naprostował, mówiąc że mam swój cel w tych studiach,
mam plany i nie po to mnie wspiera przez tyle lat bym teraz przez ten
jeden legendarny rok rzuciła wszystko za siebie. Oczywiście
pyskowałam, krzyczałam, załamywałam się, ale koniec końców
zaciskałam zęby i uczyłam się do kolejnego zaliczenia.
Dół motywacyjny w czerwcu
Wszystkie emocje, które zgromadziłam
na trzecim roku, dały upust w czerwcu. Nie miałam wtedy siły ani
ochoty na naukę. Do tego doszło poważne zapalenie, przez które
nie mogłam w nocy spać, ponieważ od razu się dusiłam od kaszlu,
a także cały czas gorączkowałam. Na egzaminie ustnym z
diagnostyki klinicznej po swojej odpowiedzi musiałam wyjść,
ponieważ zagłuszałam resztę odpowiadających. Problemy ze strony
starostowania również dały mi w kość. Te trzy czynniki sprawiły,
że nie miałam siły na cokolwiek. W domu jedynie co robiłam to
leżałam, wpatrując się w sufit. Pod sam koniec, gdy w
perspektywie miałam wolny wrzesień, po prostu się poddałam.
Niestety zaowocowało to dwoma egzaminami w sesji poprawkowej, ale na
ten moment wiem, iż nie byłam w stanie nic z tym zrobić. Po prostu
wszelka siła ze mnie uszła. Jestem pełna podziwu dla tych, którzy
mieli wolny wrzesień. Ludzie, mega podziwiam i gratuluję!
Po całym tym roku wyczekiwałam z
utęsknieniem wakacji. Wiedziałam, że muszę iść do pracy, by nie
przeleżeć tylu miesięcy w domu, ale w głowie miałam tylko jedną
myśl – żadnych praktyk weterynaryjnych. Musiałam dać sobie na
wstrzymanie i odsapnąć. Wiedziałam, że jak nie dam odpocząć
moim myślom chociaż chwilę, mogę się poddać i już nie wrócić.
Znalazłam sobie pracę w zupełnie innej branży, od sierpnia po
trochu uczyłam się do poprawek, i w wolnych chwilach korzystałam z
życia. Dało mi to odetchnąć na tyle bym wyciszyła organizm.
Chociaż na czwarty rok wróciłam zmęczona z powodu tylu godzin
pracy, to i tak wiem, że zrobiłam dla siebie to co w danym momencie
było najlepsze. Odpoczęłam od weterynarii.
Jak radziłam sobie ze stresem na
trzecim roku?
Pewnie tutaj
chcecie usłyszeć złotą radę jak sobie samemu pomóc. Niestety w
tym miejscu zawaliłam na całej linii. Szczerze, nie umiałam sobie
z tym za bardzo poradzić. Jedyną odskocznią były „wyprawy” na
siłownię raz w tygodniu, chociaż i to niezbyt regularnie. Nie
miałam czasu na więcej. Jedyny sposób, jaki znalazłam na ulżenie
frustracji, był po prostu narzekaniem. W ten sposób razem z
przyjaciółmi wylewaliśmy z siebie stres, dzięki czemu na chwilę
to z nas schodziło. Teraz uważam, że na pewno mogłabym robić coś
innego, ale to już za mną. Wtedy jedynie o czym umiałam rozmawiać,
to studia, więc kierowałam całą złość na te konwersacje.
Myślę, że to pomogło mi przetrwać.
Teraz na czwartym roku, gdy cały stres
ze mnie zszedł, na nowo powraca mi ten zapał i chęć, którym
tryskałam na początku. Wiem, że jeszcze trochę czasu potrzebuję,
by ta radość oraz determinacja wróciła w 100%, ale wierzę, że
się uda.
Na końcu napiszę frazes, który mnie
irytował podczas trzeciego roku, ale w obecnym momencie jest
najbardziej trafny.
Jak przetrwasz trzeci rok to przetrwasz
wszystko.
Skoro udało mi się przejść dalej i
nadal tu jestem to chyba znak, że będzie tylko lepiej. Tego się
trzymam i staram się pozytywnie podejść do czwartego roku. Poza
tym mam sporo dodatkowych zajęć pozauczelnianych, dzięki czemu
moje myśli wirują w różnych kierunkach. Myślę też nad powrotem
na praktyki, ale to za jakiś czas. Swoim tempem chcę wrócić i
zwojować swój mały świat. Bo wiem, że moje plany i marzenia
ewoluują, ale ich rdzeniem jest ciągle to samo – chęć pomocy
dzikim, zagrożonym zwierzętom. Z takim założeniem tu przyszłam, i
mam nadzieję, iż dzięki uporowi to osiągnę. Proszę, trzymajcie
za mnie kciuki! :)