29 maja 2017

Zbliżająca się sesja, a brak motywacji



Hej!

Za oknem coraz piękniej. Świeci słońce, ptaki śpiewają. Ma się ochotę wyjść i korzystać z dobroci dnia. Jednak nawał kolokwiów oraz nieubłaganie zbliżająca się sesja przytłaczają. Zamykam się więc w pokoju, tyłem do okna by nie kusiło, i patrzę z westchnieniem na sterty notatek. Kiedyś czerwiec był takim miłym miesiącem...

Sesja na SGGW w tym roku rozpoczyna się dopiero 26 czerwca i trwa aż do 7 lipca. Następnie 9 wyjeżdżam od razu na obowiązkowe praktyki, przez co czasu na odpoczynek mam całe prawie nic ;). Jednak żeby dojść do tej sesji trzeba po drodze zaliczyć całą masę kolokwiów. Potknięcie na jakimkolwiek z nich może skutkować niedopuszczeniem do egzaminu, a co za tym idzie grozi to nawet powtarzaniem roku. Średnia perspektywa pod sam koniec roku akademickiego ;)

Wszyscy już są przemęczeni i chcą wakacji, by troszkę odpocząć. W tym oczywiście ja. Ciężko mi jest się zmobilizować do nauki, ale z tyłu głowy mam groźbę wyrzucenia. Na razie jestem do przodu, wszystko zdane, lecz zawsze może coś nie wyjść. Szczególnie, że chęć i mobilizacja oscylują w granicach zera :D

Postanowiłam jednak iść po najmniejszej linii oporu pod sam koniec. Oby zdać kolokwia, co może nie być niestety aż tak oczywiste, i jakoś doczołgać się do sesji. Zdaję sobie sprawę, że z powodu przemęczenia prawdopodobnie w końcu zetknę się z wrześniem. Rok temu całe trzy miesiące leżałam i nie tykałam książek oraz notatek. W tym roku zapewne czeka mnie kampania wrześniowa. Oczywiście będę podejmować walkę, lecz przedmiotów do zaliczenia jest ogrom i nie wyobrażam sobie kiedy miałabym je opanować.

Na sesji przyjdzie mi się zmierzyć z egzaminem z fizjologii, mikrobiologii (ustny! najgorzej...), żywienia, immunologii, angielskiego. Dobrze, że chociaż z anatomii nie ma... Niestety pewnie wielu studentów czeka wyjściówka z tego przedmiotu.

Jednak na razie myślami jestem wśród nadciągających kolokwiów. Czeka mnie w najbliższym czasie zaliczenie z żywienia, fizjologii, mikrobiologii, anatomii (osobno teoria i praktyka) i oczywiście immunologii. A jeszcze przed sesją pierwszy praktyczny z mikrobiologii, by zostać dopuszczonym do egzaminu ustnego. I wepchnięte kolanem zaliczenie z fizjologii wysiłku. Musimy się z tym zmieścić w trzy tygodnie, a gdzieś pomiędzy ustalić terminy ewentualnych popraw dla tych, którym się nie poszczęści. Na dzień dzisiejszy więc nie będę oceniać tych przedmiotów. Wstrzymam się z tym do końca lipca gdy troszkę odpocznę i nie będę patrzeć na nie zbyt wrogo ;)

Niestety u nas nie ma żadnych zwolnień z kolokwiów, egzaminów itp, więc bez względu na ocenę należy podejść do sesji. Nasza ciągła praca podczas roku akademickiego koniec końców ma niewielki wkład w ocenę końcową z danego przedmiotu. Jej procent wagowy nie jest zbyt wysoki. Jako, że jesteśmy przemęczeni przed sesją, nasze średnie lecą na łeb na szyję ;) Cały semestr starań niestety może zostać popsuty przez brak motywacji...

Też tak teraz macie? Czy dopadło was zniechęcenie, wyczerpanie oraz brak motywacji? Jak sobie z tym radzicie? Bo ja już nie mam pomysłu jak się zachęcić do nauki... Oglądanie "Króla Lwa" nie pomaga :D

16 maja 2017

Weterynaria - gdzie, rekrutacja, progi



Hej!
Jako, że już po biologii oraz chemii to zrobię rozpiskę szkół wyższych umożliwiających studiowanie medycyny weterynaryjnej :) Opiszę również zasady rekrutacji oraz progi z ostatnich dwóch lat.

1. Uniwersytet Jagielloński

Zasady rekrutacji:
- cztery przedmioty brane pod uwagę z czterech grup

  • I grupa: biologia   (waga 4)
  • II grupa: chemia   (waga 4)
  • III grupa: język angielski, język francuski, język hiszpański, język łaciński, język niemiecki, język rosyjski, język włoski   (waga 1)
  • IV grupa: matematyka   (waga 1)

Swoje wyniki mnożymy przez wagę, dodajemy, a następnie dzielimy uzyskany wynik przez 100. Wychodzi nam liczba w zakresie 0-100.

Progi (według forum):

  • 2014   73,39
  • 2015   69,2
  • 2016   73,3


2. Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego

- dwa przedmioty brane pod uwagę:
  • biologia
  • chemia

Wyniki dodajemy do siebie. Wychodzi nam liczba w zakresie 0-200.

Progi (według strony SGGW):
  • 2014   150
  • 2015   155
  • 2016   143


3. Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu

- cztery przedmioty brane pod uwagę:
  • biologia   (waga 0,4)
  • chemia    (waga 0,4)
  • język polski - pisemny   (waga 0,1)
  • język obcy - pisemny   (waga 0,1)
Wyniki matur mnożymy przez wagę i sumujemy. Wychodzi nam liczba w zakresie 0-100.

Progi (według forum):
  • 2014   73,4
  • 2015   72,8
  • 2016   67,2


4. Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie

- trzy przedmioty brane pod uwagę:
  • biologia
  • chemia
  • matematyka
  • fizyka
  • język obcy nowożytny (w konkursie świadectw do wyboru przez kandydata)

Wyniki matur (jeżeli są na poziomie rozszerzonym) mnożymy razy dwa i sumujemy. Poziom podstawowy ma przelicznik x1. Wychodzi nam liczba w zakresie 0-600

Progi (według forum):
  • 2014   374
  • 2015   395
  • 2016   390

5. Uniwersytet Przyrodniczy w Lublinie

- dwa przedmioty brane pod uwagę:
  • I grupa: biologia
  • II grupa: chemia lub fizyka
Wyniki matur mnożymy razy dwa i sumujemy. Wychodzi nam liczba w zakresie 0-400

Progi (według forum):
  • 2014   278
  • 2015   279
  • 2016   270


6. Uniwersytet Przyrodniczy we Wrocławiu

- dwa przedmioty brane pod uwagę:
  • biologia
  • chemia
Wyniki matur sumujemy. Wychodzi nam liczba w zakresie 0-200

Progi (według forum):
  • 2014   146
  • 2015   148
  • 2016   134


Progi są bardzo zróżnicowane oraz zależne od matur. Mam nadzieję, że takie zebranie "w kupę" informacji okaże się przydatne :) Progi odnalezione na różnych forach, więc mogą nie pokrywać się w 100% z ostatecznymi wynikami. Jednak są na pewno bliskie tym realnym :)

Życzę Wam teraz wypoczynku podczas najdłuższych wakacji i do zobaczenia w październiku na studiach!


14 maja 2017

Uśpienie pacjenta, czyli coś do czego nikt Cię nie przygotuje



Witam,
Dzisiaj chciałabym poruszyć dość istotną kwestię pracy lekarza weterynarii. Wiele osób zapomina o niej, wybierając te studia. Sporo moich znajomych mówi, że nie wyobraża sobie uśpić swojego pacjenta. Twierdzą, iż nigdy nie będą na to gotowi. W pewnym sensie ich rozumiem. Zdaję sobie jednak sprawę, że kiedyś dla każdego nastąpi ten moment. Zwierzęta koniec końców żyją o wiele krócej niż ludzie. Czas, płynący tak szybko, zabierze ich podczas naszej praktyki.

Usypianie zwierzęcia bądź tracenie go podczas leczenia lub operacji nie jest rzadkim zjawiskiem. Często do lekarza trafiają przypadki naprawdę beznadziejne. Może brać się to z zaniedbania przez właściciela, jego strachu bądź niewiedzy. Lekarz jednak, zamiast osądzać, pierwsze kroki powinien skierować w celu uratowanie futrzanego życia. To ono jest priorytetem naszej pracy.

Należy jednak zdawać sobie sprawę, że nie da się uratować każdego przypadku. Czasem nawet najbardziej sprawdzona metoda leczenia może zawieść. Organizm pacjenta po prostu przestanie funkcjonować. Pozostanie pozwolenie mu na samodzielne odejście bądź humanitarne uśpienie. Niektórzy nie radzą sobie psychicznie z tą częścią pracy lekarza weterynarii. Zabieranie życia jest czymś ciężkim, bolesnym.

Na uczelni nie ma fakultetu z radzenia sobie z takim stresem. Dopiero życie i praktyka zderza nas z tym. Każdy odczuwa to inaczej. Są osoby, które nie są w stanie tego udźwignąć i rezygnują z pracy praktycznej. Zdarzają się też osoby oddające ten ostatni moment życia innemu lekarzowi. Niektórzy weterynarze nie są w stanie nigdy się z tym pogodzić. Zdecydowana jednak większość w pewnym momencie się z tym oswaja. Dla mnie te uczucie chyba przyszło za szybko.

Przytoczę moją historię:

Od października pierwszego roku weterynarii uczęszczałam do lecznicy, by oglądać pracę lekarza "od kuchni" i samemu się czegoś nauczyć. Widziałam wiele przypadków ciężkich chorób, łez właścicieli, którzy czuli, że nie mają siły już walczyć. Oglądałam walkę zwierząt, próbujących z całych sił utrzymać się przy życiu. Spotkałam również takie, które się poddały i prosiły o odejście pomimo walki właścicieli. Odmawiały jedzenia, wychodzenia na dwór, wstawania. Ten widok był dla mnie najsmutniejszy. Przedłużanie cierpienia zwierzęcia, wiedząc że jedynie co robimy to odkładamy najgorsze w czasie, dotykał szczególnie. Nie wszystkie choroby da się uleczyć. Nie każdą niedogodność można usunąć. Czasem należy powiedzieć sobie, że wystarczy.

Będąc w tej lecznicy często spotykałam moją ciocię. Dzięki niej dostałam tę cudowną możliwość przyjścia i podjęcia pierwszych prób asystowania. Znała się z właścicielką lecznicy. W tym czasie miała ona psa chorego na nowotwór. Zwierzak jednak był silny, walczył z toczącą się w jego organizmie chorobą przez kilka lat. Nie było przerzutów, a dobrane leki przeciwbólowe pozwalały mu żyć w miarę normalnie. Jednak, gdy zaczęłam uczęszczać na praktyki, coś się zmieniło. Pies z dnia na dzień zaczął podupadać na zdrowiu. Niestety wszystkie objawy wskazywały, że nowotwór wygrywał i dał po kilku latach przerzuty. W ciągu zaledwie 2-3 tygodni stracił całkowicie wolę życia. Nie mógł wstawać, a wyniki badań były tragiczne. Ciocia postanowiła zakończyć jego cierpienie.

Wybrała tak dzień bym przy tym była. Nigdy wcześniej nie uczestniczyłam przy uśpieniu. Obawiałam się swojej reakcji. Odbyło się to jakoś dwa miesiące po rozpoczęciu przeze mnie roku akademickiego. Gdy reszta studentów przebywała w domu, ja siedziałam na podłodze przy psiaku i podawałam kolejne strzykawki z Morbitalem. Widziałam jak odchodzi. Pies, którego znałam kilkanaście lat i którym niejeden raz się zajmowałam, usnął na zawsze. Poczułam pustkę. Nie smutek, lecz pustkę. Nie czułam po prostu nic.

Po wyjściu zastanawiałam się czy przypadkiem nie jestem pozbawiona ludzkich odruchów i odczuć. Czułam jednak, podświadomie bądź nie, że było to najlepsze wyjście. Pozwoliłam mu wraz z panią lekarz zakończyć cierpienie w godny sposób. Jeszcze, zanim wszedł ostatni raz do gabinetu, wiedziałam że tak być powinno. Uśpienie zwierzęcia było w moim odczuciu ulgą dla schorowanego psa.

Po tym zdarzeniu byłam jeszcze przy odejściach wielu zwierząt. Zarówno psów i kotów, ale również gryzoni czy królików. Za każdym razem wiedziałam, ze dalsza walka jest bezsensowna, więc w ostatnich minutach życia dawałam wraz z lekarzami wszystko co najlepsze zwierzęciu. Spokój, ciszę, komfort. By ich odejście było jak najmniej stresujące.

Możecie uznacie, że nie mam serca. Może stwierdzicie, że nie nadaję się na bycie lekarzem weterynarii. Może...

Ja jednak uważam, iż zachowanie zimnej krwi, pogodzenie się z tym oraz zrozumienie tego zjawiska jest czymś potrzebnym. Lekarze ratują życia, poprawiają jego komfort, ale też w pewnym sensie zabierają. Gdy nie ma innej drogi trzeba ulżyć zwierzęciu w cierpieniu. Rozumiem takich, którzy walczą do ostatniego oddechu. Jest im ciężko powiedzieć, że to już koniec. Ja w przyszłości na pewno, dopóki będzie choć cień szansy, nie będę się poddawać. Uśpienie jest ostatecznym środkiem, lecz niezbędnym. Pomaga zwierzęciu przejść na drugą stronę gdy nic po tej nie jest w stanie już mu pomóc i go uratować.

A Wy? Byliście już kiedyś przy uśpieniu? Co o tym myślicie?

6 maja 2017

Miłość do zwierząt - geneza



Hej!
Do napisania kolejnej notki natchnęła mnie sobotnia wycieczka do parku. Usiadłam na ławce i przez kilka godzin wpatrywałam się w latające i pływające ptaki oraz biegające radośnie psy. Poza tym rozmawiałam na temat tzw. dobroci serca. Doszliśmy do wnioski, że miłość do zwierząt bierze się właśnie z tej dobroci i vice versa. Te dwie rzeczy są ze sobą powiązane. Oczywiście dobroć serca ma również inne "objawy", ale jednym z fundamentalnych jej podstaw jest ciepłe podejście do futrzanych, i nie tylko takich, zwierząt.

Gdy rozmawiam z ludźmi z weterynarii, kierunków pokrewnych bądź po prostu wielbicieli innych stworzeń, widzę bijące od nich dobro. Może miałam szczęście i spotkałam właśnie takich ludzi na swojej drodze, ale wyczuwam pewną zależność. Często wśród nich są osoby aktywnie zaangażowane w pomoc społeczeństwu bądź przyrodzie. Sama chcę walczyć dla tych, których głos niknie przy szeleście pieniędzy. Pisałam jednak o tym w innym poście (Krąg Życia).

Zaczęłam się zastanawiać skąd wzięła się u mnie miłość do zwierząt, a także wypracowanie pewnych zachowań oraz priorytetów w moim życiu. Musiałam na pewno dojrzeć, by swoje kroki skierować w kierunku jaki obrałam dwa lata temu. Bałam się, bałam się jak cholera o pracę po tych studiach. O swój przyszły status finansowy. O zapełnienie rynku. Głowiłam się długo czy powinnam podążać tutaj, czy jednak iść na lekarski. Była to trudna decyzja z tego powodu, że na każdym z nich czułabym się spełniona.

Jednak, widząc nieszczęście zwierząt i ciągle powiększającą się liczbę gatunków zagrożonych wyginięciem, postanowiłam iść w kierunku w moim odczuciu cięższym. Nie wiem jak z nauką, bo zapewne na lekarskim jest tego więcej z powodu bardziej rozwiniętej medycyny ludzkiej niż zwierzęcej. Nie tutaj widzę trudność. Ciężkość tej decyzji była związana ze wszystkimi obawami jakie mi towarzyszyły od połowy liceum. Co jeżeli nie znajdę pracy w zawodzie po niezwykle wymagających, prawie sześcioletnich studiach? Co jeżeli finansowo będę nadal uzależniona od innych pomimo posiadanej pracy?

Postanowiłam jednak zaryzykować i walczyć o swoje marzenia oraz chęć pomocy zagrożonym, dzikim gatunkom. Wierzę w siebie. Wierzę w swoje zdolności oraz determinację do osiągnięcia swojego celu. Po prostu w mojej głowie brzmi tylko jedno zdanie - nie ma bata, musi ci się udać! Z tą determinacją prę do przodu na studiach.

Jednak, by dojść do tego miejsca w którym jestem, najpierw musiałam zakorzenić w sobie tę cząstkę miłości do zwierząt, która popchnęła mnie do podjęcia ryzyka. Zaczęłam zastanawiać się skąd wzięło się to coś we mnie, co ukształtowało takiego, a nie innego człowieka.

Podejrzewam, że największy wpływ na to mieli moi rodzice. Od najmłodszych lat starali się mnie "zespolić" z naturą. Często brali mnie na wycieczki do lasów. Oglądaliśmy razem zwierzęta w dzikiej naturze jak i parkach zoologicznych. Kupowali mi atlasy ze zwierzętami oraz kasety VHS na temat życia i rozwoju ssaków. Stymulowali mnie do pokochania zwierząt. Od zawsze uczyli mnie również szacunku do nich. Tłumaczyli, że zwierzęta to nie zabawki, a czujące istoty. Ja z biegiem czasu coraz bardziej to dostrzegałam, aż "wyprzedziłam" rodziców i ostatnio zostałam nazwana eko-świrem ;). Jednak nie przeszkadza mi to, a tylko bardziej pokazuje mi i utwierdza w przekonaniu, że jestem w odpowiednim dla mnie miejscu.

Poza tym od dziecka zbierałam wszystko co się rusza z ulicy do mieszkania. Rodzice pozwalali mi to trzymać, ale oby na balkonie żeby się nie rozeszło. Hodowałam więc ślimaki, żaby, mrówki i inne cuda, które udało mi się znaleźć. Dla dziecka była to niesamowita frajda.

Ponadto miłość i fascynację do zwierząt mam również we krwi. Mój ojciec zajmuje się fotografią dzikiej natury. Pamiętam jak chodził ze specjalną płachtą do kamuflażu w las, by móc zrobić zdjęcie sarenek z bliska. Potrafił godzinami chodzić po łąkach, by uchwycić przelatującego bażanta. Zdjęcia zwierząt, a przede wszystkim ptaków, zajmowały większość dysku na komputerze. Ostatnio zafascynował się fotografią owadów, więc śledzę jego postępy.







Jeżeli jesteście zainteresowani innymi zdjęciami to zapraszam: Fanpage (Facebook) Założył w zeszłym tygodniu w końcu po wielu latach próśb, więc dużo tam jeszcze nie ma, ale codziennie chodzi i fotografuje ;)


***

Wydaje mi się, że to miało decydujący wpływ na ukształtowanie pewnych cech mojego charakteru. Oczywiście środowisko również się do tego przyczyniło. Otaczając się osobami podobnymi do mnie, jeszcze bardziej to rozwijałam w sobie. Staram się jednak znaleźć równowagę i nie popadać w zbytnią skrajność. Chcę podążać swoją ścieżką, ale również cieszyć się życiem oraz przyziemnymi sprawami. Jestem po prostu młodą, niską dziewczyną, która ma marzenie uratować jak najwięcej zwierząt i zagrożonych gatunków :)

A u Was? Skąd wzięła się miłość do zwierząt? :)

3 maja 2017

Czas wolny na weterynarii i studiach okołomedycznych - mit czy fakt?



Hej wszystkim!

Jak wam mija majówka? Ja spędziłam te kilka dni na błogim lenistwie, ale również aktywnym wypoczynku. Nadrobiłam zaległości w oglądaniu, czytaniu, spaniu. Ten czas naładował moje akumulatory. W końcu też jestem wyspana. Cudowne uczucie!

Przejdźmy jednak do tematu dzisiejszego posta. Mam wgląd do całkiem ciekawych statystyk. Według nich sporo osób wchodzi na mojego bloga przez zapytanie na stronie Google odnośnie czasu wolnego na weterynarii. Są również ludzie, którzy wpisują inne hasła, ale to pojawia się najczęściej. Średnio raz w tygodniu trafia się właśnie taki gość. By sprostać takim osobom, postanowiłam napisać tę notkę, tak aby podzielić się swoimi obserwacjami na ten temat.

Jak to jest z tym czasem wolnym na weterynarii? Naprawdę studenci tego kierunku siedzą całe dnie i noce z nosem w książkach, a ich skóra jest trupio blada od braku kontaktu ze słońcem?

Oczywiście obalam ten mit!

Studia na wydziale medycyny weterynaryjnej według statystyk (zarówno polskich jak i zagranicznych) należą do kierunków o najbardziej wymagającym czasie poświęconym na naukę. Poza tym do tego grona, związanego z ratowaniem życia w sposób bezpośredni jak i pośredni, należą również medycyna i farmacja. Nie zmierzamy się tutaj ze zrozumieniem matematyki czy fizyki wyższej. Nie walczymy ze sobą, by wbić do głowy setki paragrafów z kodeksów karnych czy rodzinnych. Trudność tego kierunku polega na czymś z goła innym.

Studenci tych kilku kierunków mają za zadanie połączenie wiedzy czysto książkowej, która jest naprawdę pokaźna, z przypadkami z życia codziennego. Często spotykam się z krzywdzącymi opiniami w internecie zarówno odnośnie lekarzy ludzkich jak i zwierzęcych. Oskarżenia na temat źle postawionej diagnozy. Przedłużające się leczenie. Brak możliwości pomocy w sytuacji bez wyjścia.

Ludzie zapominają, lub nie są tego świadomi, ale każdy pacjent jest osobną jednostką. W środku, chociaż podobnie zbudowani, odnajdujemy różnice. Czasem sposób pomocy, działający u jednego pacjenta, może być całkowicie niefunkcjonujący u innego.

Dajmy chociażby przykład skutków ubocznych leków, które znajdują się na ulotce dołączonej do opakowania. Czasem mogą pojawić się nudności, wymioty, halucynacje, pogorszenie wzroku, uszkodzenie wątroby czy ostra anemia. To są tylko przykłady skutków ubocznych. Oznaczają one, że u jakiegoś procenta populacji zażywającego dane lekarstwo, może dojść do takich objawów czy uszkodzeń ciała. Jednak nie zdarza się to u wszystkich, ponieważ każdy jest osobną, indywidualną jednostką reagującą w odmienny sposób na leczenie.

Taki prozaiczny przykład obejmuje również próby ratowania zdrowia oraz życia na różnym pułapie leczenia. Od zwykłych chorób bakteryjnych (bez dokładnego badania bakteriologicznego nie mamy 100% pewności co do działania antybiotyków na dany szczep) po poważne zabiegi chirurgiczne i występujące nowotwory. Dlatego też zrozumienie tego, obejmujące zarówno wiedzę teoretyczną na temat fizjologii czy diagnostyki, a kończące na różnej odpowiedzi pacjenta, stoi przed studentem któregoś z wymienionych kierunków. Skupmy się jednak na tej weterynarii i jej czasie wolnym.

To prawda, że na tym kierunku jest o wiele mniej wolnego czasu niż innych. Nie mówię, iż te inne są przez to gorsze, lecz nie tak specyficzne jak weterynaria czy studia około medyczne. Często rozmawiam ze znajomymi innych kierunków i dostrzegam ogromną różnicę w nauce oraz przebiegu życia prywatnego. My jesteśmy de facto zmuszeni do ciągłego dokształcania się, intensywnej nauki i ogromnego stresu, które wywiera na nas uczelnia oraz prowadzący. Wtedy też większość z nas jest przykładowym studentem z memów. Nie wychodzimy spoza książek do późnych godzin, wkuwając różną terminologię, przebieg procesów czy oddziaływań mikroorganizmów na nasz organizm.

Miałam już kilka razy chwile zawahania czy naprawdę warto być tutaj, na tym konkretnym kierunku. Stres po prostu robił swoje. Piętrzące się zaliczenia, groźby wyrzucenia z uczelni przy najmniejszym potknięciu i bardzo wysokie progi zaliczeń powodowały narastającą obawę oraz panikę. Jednak mój facet przy każdej mojej chwili wahania i strachu opierniczał mnie solidnie i mówił żebym się ogarnęła. Dosłownie ;). Uspokajałam się więc i przechodziłam dalej.

Jednak po fali zaliczeń jest chwila na odetchnięcie. To nie tak, że my od października do czerwca nie mamy tygodnia wolnego. Zazwyczaj jest tak, że około półtora miesiąca to ciągły stres oraz nauka, wypompowujący całkowicie z energii i siły, a potem 2-3 tygodnie odpoczynku. Podczas tego okresu bawimy się zazwyczaj jak nigdy, zapominając na chwilę o tym co nas czeka za pewien czas. Wiem, że są również osoby, które balują pomiędzy zaliczeniami. Ja jednak nie jestem aż tak dobrze zorganizowana, więc te momenty zaliczeń pochłaniają każdą moją wolną chwilę. Jednak, gdy jest czas odpoczynku, wykorzystuję go na sto procent.

Moje zajęcia poza uczelniane również świadczą w pewnym sensie o czasie wolnym. Minimum raz w tygodniu staram się na siedem godzin pójść do kliniki, by uczyć się od strony praktycznej swojego przyszłego zawodu. Dzięki temu buduję relacje z lekarzami weterynarii, których podziwiam z każdym dniem coraz bardziej. Poznaję też innych studentów, którzy popychają mnie do dalszej walki o spełnianie marzeń.

Poza praktykami klinicznymi staram się rozwijać również naukowo. Na pewno tytuł lekarza weterynarii nie będzie moim ostatnim. Przynajmniej na ten moment nie mam zamiaru na nim poprzestać. Marzy mi się doktorat, lecz zobaczymy czy rzeczywistość nie spowoduje, że pozostanie on w sferze marzeń.

Znalazłam również sposób na chwilę wyciszenia się od natłoku obowiązków. Co tydzień chodzę pograć w tenisa oraz biegam na zajęcia na siłownię. Swoim zapałem zaraziłam kilka koleżanek na roku, które również zaczęły brać aktywny udział w budowaniu kondycji swojego ciała. Na pewno potem zaprocentuje to przy siłowaniu się ze swoim futrzanym pacjentem ;).

Mam również inne, pomniejsze, zajęcia poza uczelnią, lecz pozostaną one dla mnie i osób, które o nich wiedzą:).

Fakt, studia te są mocno pochłaniające czas. Drugi rok pod tym względem przebija dość mocno rok pierwszy. Jednak znajduję czas na inne rzeczy, które rozwijają mnie na różnych płaszczyznach. Staram się znaleźć równowagę.

Nie bójcie się więc tych studiów. Pomimo wszystkiego, całego stresu i naprawdę sporej nauki, zaliczenia przynoszą ogromną radość, a pomiędzy nimi da się znaleźć czas dla siebie :) Ja, oraz większość moich znajomych, jesteśmy tego doskonałym przykładem. No bo gdybym go nie miała to czy poświęcałabym mój wolny czas na prowadzenie bloga? Raczej nie ;)

A wy? Jakie macie odczucia?