31 października 2016

Ragdolle - nadal półdzikie czy już w pełni udomowione?



Ragdoll, czyli koty wiotczejące od samego podnoszenia, to rasa nadal mało popularna w Polsce, lecz szybko zdobywająca nowe rzesze wielbicieli. Dużo zagranicznych i rodzimych gwiazd oraz celebrytów decyduje się na te puchate kulki, które następnie promuje na portalach społecznościowych. Hasztag #ragdoll ma już ponad półtora miliona oznaczeń na samym Instagramie co powoduje, że rasa ta staje się w dużej mierze coraz lepiej kojarzoną i pożądaną. Nie odstrasza nawet cena tego sierściucha, oscylująca w granicach 2000 zł. W końcu kupujemy przyjaciela na lata :) Jednak co sprawia, że to akurat ragdolle są takie wyjątkowe?

Dużo osób z mojego otoczenia mówiło mi bym nie kupowała kota, lecz przygarnęła ze schroniska. W końcu przebywa tam wiele ciągle czekających na dom zwierzaków. Zawsze tego właśnie chciałam, ale niestety urok ragdolli po prostu mną zawładnął. Odkąd zobaczyłam na własne oczy jednego z nich, wiedziałam że to właśnie ta rasa jest mi przeznaczona. Taka sobie miłość od pierwszego wejrzenia! ;)

Jednak teraz skupmy się na niewątpliwych plusach tej rasy, które sprawiają że jest ona tak pożądana. Po pierwsze sierść. Istnieje wiele odmian kolorystycznych (m.in. seal, blue, red czy cream) jednak to co je wyróżnia to obecność śnieżnobiałej szaty. W zależności od typu umaszczenia do tego śniegu dodana jest jeszcze rudość, czerń, szarość, brąz (od jaśniutkiej po bardzo ciemną). Najczęściej "atakuje" ona uszy, pyszczek w okolicach nosa, końcówkę ogona i łapy. Jednak to właśnie ta śnieżna poświata nadaje najbardziej powabny wygląd i czyni go bardziej arystokratycznym. Wyjątek stanowi umaszczenie seal, w którym króluje ciemny brąz, ale też nie da się przejść obok nich obojętnie ;) Wyglądają jak koty co najmniej króla!



Kolejny plus również dotyczy sierści. W dotyku jest zupełnie inna niż u reszty kotów. Przypomina watę. Jest niezwykle delikatna i miękka. Podczas osierściania podłóg i ubrań również zbija się w kłębki przypominające właśnie watę. Często nasze mieszkanie po zabawie wygląda jakbyśmy hodowali tutaj owieczkę, a nie kota ;) Jednak na szczęście szybko zbija się samoistnie w kupkę, dzięki czemu łatwo po prostu podnieść i wyrzucić.

Poza sierścią to co wyróżnia ragdolle to piękne, niebieskie oczy. Są od bardzo jasnych po lazurowe i głęboko niebieskie. Nie spotkałam się nigdy z inną odmianą kolorystyczną, tak więc podejrzewam, że jest to w stu procentach występująca cecha dla tej rasy.



Jednak, poza walorami wyglądu, należy zwrócić jeszcze uwagę na niewątpliwą cechę charakteru tych małych kociaków. Jednak czy tak małych? No właśnie! Ragdolle, w ekstremalnych wariancjach, potrafią spokojnie przekroczyć wagę ponad 10 kilogramów. To jedna z typowych cech. Są to duże, masywne koty. Jednak dzięki swojej wadze mniej chętnie wskakują na wysokości, a ich bieg po zdobycz jest tak niezgrabny, że wywołuje ogromny uśmiech na twarzy każdego obserwatora :)

Jednak przejdźmy w końcu do największego plusu, czyli charakteru. Co jest w nich takiego niesamowitego, że są idealnymi kompanami dla człowieka? Po pierwsze często mam wątpliwości czy jest to jeszcze kot, czy już pies. Posiadam dwa osobniki tej uroczej rasy i gdzie nie pójdę tam drepczą za mną. Gdy się uczę, siedzą obok. Gdy gotuję, towarzyszą mi na stole zaraz za mną. Gdy się myję, siedzą na brzegu wanny i grzecznie czekają. Gdy się przebieram, wskakują do szafy blisko ubrań. Gdy oglądam telewizję, przebywają tuż obok mnie. Gdy wychodzę, czekają pod drzwiami w szafie na kurtki aż do mojego powrotu. A spróbuj zamknąć się w jakimś pomieszczeniu i nie wpuścić dwóch agentów za Tobą! Miauczenie, niemal płacz aż do wpuszczenia, gwarantowany ;)




Koty te również chętnie "rozmawiają" z właścicielem. Oba, gdy tylko coś im nie pasuje (podczas zabawy jeden został lekko zdominowany czy któryś dostał coś pierwszy) albo wręcz są bardzo zadowolone (zjedzenie bądź dłuższa atencja) oznajmiają to wydawaniem miauczenia połączonego z mruczeniem. Gdy się w tym momencie do nich odezwiesz, patrząc na nie, zaczynają Ci odpowiadać, modulując swój mruk jeszcze bardziej. Taką "konwersację" spokojnie można prowadzić kilka minut ;)



Jak każde koty również uwielbiają się bawić. Fenomenem jest Bruno, młodszy o dwa miesiące osobnik, który umie aportować ;) Każdą piłeczkę bądź myszkę, którą mu rzucisz, złapie i przyniesie, by bawić się dalej. Bruno w ogóle lubi wyszukane zabawki, bo muszą być z asortymentu "dla kota". Innymi się nie interesuje. Za to Mila, osobnik numer dwa, najchętniej zajmuje się sreberkiem i korkami po butelkach wody. Wtedy jest najlepsza zabawka, bo wydaje odgłos przy przesuwaniu ;) Oba szaleją też za piórkami, sznurkami i laserem. Te ostatnie nie wzbudza w nich frustracji, jak u wielu kotów, tak więc jest to odpowiednia zabawka dla ragdolli.



Poza zabawą, rasa ta uwielbia głaskanie i szczotkowanie. W ogóle wszelka atencja jest mile widziana. Koty te nie są "dzikie" jak większość domowych, lecz garną się do pieszczot. Również tyczy się to gości, których zawsze przywitają pod drzwiami i nastawią kuperki do głaskania ;) Są niezwykle towarzyskie i obecne w życiu ludzi. Czujesz, że masz kota, a nie tylko wiesz. To moim zdaniem jedna z najważniejszych, przychylnych tej rasie cech.



Jednak, poza niewątpliwymi zaletami tej rasy, są również wady. Jedną z nich jest obarczenie genetyczne chorobami. Mogą one chorować na HCM, czyli kardiomiopatię przerostową. Charakteryzuje się przerostem ściany lewej komory serca, osłabieniem i niewydolnością mięśnia. Może to doprowadzić do śmierci przez niedotlenienie, szok czy powstające skrzepy w źle funkcjonującej komorze. Kolejną chorobą, która może wystąpić, to złe funkcjonowanie nerek, białaczka kocia czy odpowiednik HIV. Dlatego bardzo istotne przy kupowaniu ragdolli jest sprawdzona hodowla, która robi testy na wady genetyczne i nosicielstwo. My zaufaliśmy hodowli "Dom Elzy", mającej potwierdzenie przeprowadzenia gruntownych badań swoim podopiecznym.

Drugą wadą, a może zaletą, jest potrzeba częstej socjalizacji tej rasy. Najpierw przygarnęliśmy Milę i mieliśmy przynajmniej na rok poprzestać z planami na drugiego zwierzaka. Jednak nasze dłuższe nieobecności związane ze studiami i pracą powodowały, że potrafiła być około ośmiu godzin sama, co objawiało się popadaniem w melancholię i widoczny smutek w oczach. Próbowaliśmy przez długą zabawę wynagradzać jej naszą nieobecność, jednak czuliśmy że to jej po prostu nie wystarcza. I mieliśmy dwa wyboru: zrezygnować ze studiów/pracy bądź przygarnąć towarzysza. Oczywiście wybraliśmy opcję numer dwa ;) Inaczej drogie jedzenie, w które inwestujemy dla zdrowia naszych pupili, musiałoby zostać zastąpione marketową karmą, pełną pustych wypełniaczy (a skończyłoby się zapewne, że jedno z nas by po prostu głodowało:)).

Po szybkim zadzwonieniu do poprzedniej hodowli umówiliśmy się na wstępne kupienie jednego z dwumiesięcznych osobników i pojechaliśmy go zobaczyć. Jednak koniec końców wybraliśmy innego, najmniejszego i cudem uratowanego z przedwczesnego porodu (hodowcy musieli wykonywać masaże serca i sztuczne oddychanie, by zechciał zostać na tym świecie). Obawiałam się trochę czy aby jego przyjście na świat nie wpłynie w przyszłości na jakieś błędy w zachowaniu i ogólnym dorastaniu. Zawsze istnieje taka obawa przy niedostatecznym dotlenieniu organizmu tuż po porodzie. Jednak nie o koszty ewentualnego leczenia drżałam, lecz zdominowanie przez naszą Milę. Byłam jednak zdeterminowana, by to właśnie ten malec dołączył do naszej rodziny. I tak, dwa miesiące po Mili, dołączył Bruno, który skradł serca wszystkich :)



Był to najlepszy pomysł, ponieważ poza pierwszym dniem, gdy młody bał się po prostu starszej koleżanki, nie odstępują siebie na krok. Robią wszystko razem. Mila go chyba adoptowała, bo zachowuje się po dziś dzień jak jego matka. Uczy i wychowuje, a gdy mu coś nie wyjdzie to pociesza. Są niczym jeden organizm i nie wyobrażam sobie, by jeden z nich został jedynakiem. To by nie mogło się udać ;)





Masz wątpliwości czy jednak kupić tę rasę? Nawet się nie zastanawiaj! Te koty naprawdę kochają swoje człowieki :D


11 października 2016

Pierwszy tydzień drugiego roku



Witam,
Dość długo mnie nie było, ale niestety drugi rok troszkę wgniótł mnie w ziemię. Godziny na uczelni oscylują między ósmą, a siedemnastą dzień w dzień. Wykładów jest niewiele, a te co są w większości bardzo istotne i już wiem, że warto na nie chodzić. Większość tego, co tak bardzo dużo czasu zajmuje to ćwiczenia, które oczywiście kwalifikują się jako obowiązkowe. Przez to też wiem, że moje przebywanie na uczelni będzie niemal jak nowy dom. Czy to nie wspaniałe? :)

Nie chcę jednak narzekać, ponieważ jestem bardzo pozytywnie nastawiona do kolejnego roku pełnego wyzwań. Przez trzy miesiące nie tknęłam książek uczelnianych, więc ze świeżą głową mogę zacząć na nowo zdobywać wiedzę. Jednak podczas wolnego nie próżnowałam, szkoląc swój angielski, który zawsze bardzo zaniedbywałam. Jednakże moje marzenia i plany po uczelniane wymagają znajomości tego języka. Ale nie chcę zapeszać, bo jak nie wyjdzie to trochę wstyd ;)

Jak można wyczytać w sylabusie na drugim roku ponownie witam się z anatomią. To troszkę dołujące, wiedząc że powinnam mieć to już za sobą, ale niestety na pierwszym roku nie wszystko jest omawiane. Jednak widzę również plusy, bo we wszystkim staram się je znaleźć. W końcu zostaliśmy dopuszczeni do preparacji mięśni, ponieważ to na nich oraz artrologii, angiologii i nerwówce szczegółowej się skupiamy. Ćwiczenia dzielą się na trzy bloki: kończyna piersiowa, miedniczna oraz głowa, szyja i tułów. Omawiamy to po kolei, preparując poszczególne partie mięśni w tych okolicach.

Oczywiście przez pierwsze pięć minut walczyłam z założeniem ostrza na trzonek skalpela, ale gdy już się udało zabrałam się do roboty. Z trzema koleżankami tworzymy całkiem niezły zespół, więc bardzo szybko nam to idzie i już nieźle umiemy położenie mięśni. A do kolokwium pozostały dwa tygodnie, więc bardzo dużo czasu;)

Z dwóch nowych przedmiotów, które powodują przedwczesne zawały u studentów, wymienić należy fizjologię oraz mikrobiologię. Do pierwszego nastawiona byłam dość pozytywnie, do drugiego już mniej. Dużo mniej. Jednak najpierw skupmy się na pierwszym przedmiocie.

Tematy podejmowane na fizjologii były mi dość bliskie i lubiane podczas nauki w liceum, więc ich rozszerzenie powinno być czystą przyjemnością. Pewnie teraz powinien być jakiś haczyk? Na razie nie ma;) Materiał na wykładzie oraz ćwiczeniach to właśnie to co lubię. Potencjał spoczynkowy, czynnościowy, dializy, osmozy i tym podobne to dla mnie bardzo interesujące tematy. Lubię takie "życiowe" zagadnienia, więc jak na razie nauka jest dla mnie przyjemnością, a nie przykrym obowiązkiem. Oby mój entuzjazm utrzymał się nadal ;)

Mikrobiologia za to była dla mnie czymś czego bardzo się obawiałam. Myśl, że dwa razy w tygodniu mam siedzieć zamknięta w sali i patrzeć się przez mikroskop na plamy nie wiadomo czego robiło mi się źle. Po przyjściu na wykład troszkę się uspokoiłam, ponieważ prowadzony był bardzo ciekawie. Zagadnienia również mi podeszły i bardzo zaciekawiły. Ćwiczeń się troszkę obawiałam i mój strach wzrósł niemal do histerii gdy został wyjaśniony proces wytwarzania preparatów do oglądania. Panicznie boję się ognia (dziewczyny wokół mnie też) i "zabawa" z włączaniem zapałką palnika i manewrowaniem nad nim różnymi dziwnymi przyrządami (czytaj eza, probówka, eza, probówka, szkiełko x3). Przy okazji obejmuje się przestrzeń wokół palnika żeby wszystko robić prawidłowo. Za każdym razem serce podchodziło mi do gardła na myśl o samospaleniu ku wyższym ideom zagłębienia mikrobiologii.

Jednak, pomijając dziesięciominutowe stany przedzawałowe, ćwiczenia się ciekawe! Naprawdę te bakterie super widać pod mikroskopem i zmiany w ich wyglądzie pod wpływem różnego barwienia. Niezbyt rozróżniam kolor fioletowy od czerwonego w bakteriach Gram-dodatnich i Gram-ujemnych, ale podejrzewam, że przyjdzie to z czasem. Ogólnie ćwiczenia baaardzo na plus!

Poza tym dalej trwa biochemia, która wygląda tak samo i czas płynie w zupełnie innej czasoprzestrzeni (czytaj względnie szybko). Wykłady są jedynie wydłużone o godzinę z powodu trudniejszego materiału. W drugim module omawia się wszystkie cykle zachodzące w komórkach, np. oddychanie komórkowe czy cykl Krebsa.

Z kolejnych przedmiotów ćwiczeniowych należy wymienić epidemiologię i chów i hodowlę zwierząt. Pierwsza bazuje na badaniu wpływu środowiska na zjadliwość, zaraźliwość, objawy i przyczyny chorób. Mam dopiero dwa ćwiczenia za sobą, gdzie na razie omawialiśmy teoretyczne zagadnienia, by potem umieć robić teksty diagnostyczne.

Na chowie i hodowli zwierząt omawiamy kolejne zwierzęta gospodarskie: owce, bydło, trzodę chlewną, konie oraz drób. Po każdym module następuje sprawdzian w formie testu. Suma ocen wpływa potem na ocenę końcową ćwiczeń. Na razie za mną owce i, jako typowa miejska dziewczyna, nie miałam pojęcia o tylu rasach i o tym, że tylko jeden gatunek hoduje się stricte dla wełny. Nowości więc ciąg dalszy, które mnie zaskakują ;) Jednak, jako że uwielbiam prawie wszystkie zwierzęta (tutaj proszę nie uwzględniać owadów i pajęczaków, bo one są straszne), to spokojnie można usiąść i posłuchać. W końcu nie tylko swoimi zainteresowaniami przyszły lekarz weterynarii żyje. Trzeba mieć jako takie pojęcie o zwierzętach hodowlanych. Moim zdaniem zawód do czegoś zobowiązuje :)

Poza tym jest jeszcze przedmiot jedynie wykładowy, czyli technologia w produkcji zwierzęcej, ściśle związana z chowem. Tematy się zazębiają, tworząc jedną całość.

Na końcu mamy jeszcze przez rok język obcy. Ja wybrałam i dostałam się na angielski, więc jestem zadowolona. Podejrzewam, że rok ten będzie równie ciężki do nauki. Dwa bardzo ważne przedmioty, czyli fizjologia oraz mikrobiologia, cechują się bardzo dużą objętością materiału do zapamiętania. Poza tym przebywanie od rana do wieczora na uczelni również nie sprzyja nauce. Jednak podejrzewam, że trzeba się dobrze zorganizować i na własne przyjemności przyjdzie czas. Jako, że mam pewne plany w tym roku akademickim, muszę bardzo szybko znaleźć złoty środek. Ale skoro innym przede mną się udało to mi również musi! :)