29 grudnia 2016

Badanie naukowe



Witam wszystkich po raz kolejny! :)
Dzisiaj przychodzę z małą prośbą do każdego kto posiada królika. Przeprowadzam w tej chwili badanie naukowe dotyczące zapalenia i ropni opuszek. Jest to bardzo częsta przypadłość królików, niezwykle bolesna i nieuleczalna. Można jednak jej zapobiec, a gdy wystąpi, zmniejszyć objawy.

Znanymi przyczynami wystąpienia pododermatitis jest zbyt duża masa osobnicza, ciągle mokre podłoże sprzyjające rozwijaniu się bakterii pomiędzy opuszkami oraz uboga, źle dopasowana dieta. Ja chciałabym się dowiedzieć jak wpływ na wystąpienie choroby ma podłoże, a także występowanie chorób i zabiegów operacyjnych. Dzięki temu będę w przyszłości miała większą wiedzę oraz doświadczenie, co pomoże mi w podejmowaniu dobrych decyzji, prawidłowym diagnozowaniu oraz uświadamianiu właścicieli :)

Czym jednak jest pododermatitis?
Jest to stan zapalny opuszek, pięt i śródstopia, najczęściej kończyny miednicznej. Na początku rozwijania się choroby pojawiają się łyse placki pozbawione sierści oraz zaczerwienienie. Po pewnym czasie, w przypadku braku prawidłowego leczenia i usunięcia przyczyny, następuje martwica tkanki objętej zapaleniem oraz jej owrzodzenie. Przy takim stanie chorobowym dochodzi często do rozprzestrzeniania się drobnoustrojów wgłąb organizmu i ogólnoustrojowego zapalenia.

Zwierzę często odmawia poruszania się, jedzenia i jest osowiałe. Doprowadza to jeszcze bardziej do pogłębienia się odczynu zapalnego oraz rozwinięcia się wtórnych chorób. Często takie zwierzę pozbawia się niezbędnych mikro i makroelementów, które wpływają na prawidłowe działanie całego organizmu. Poza tym każdy ruch powoduje ogromny ból, uniemożliwiający normalnie funkcjonowanie. Zwierzę jest przykute do jednego miejsca, często nieprawidłowo ustawia kończyny, by zmniejszyć nacisk na stany zapalne. Po pewnym czasie po prostu niknie w oczach.

Jak można więc zauważyć choroba ta jest bolesna i dotkliwa dla zwierzaka. Uświadamianie i profilaktyka wpływa na jakość życia królików, jego długość i zapobieganie chorobom wtórnym, mogącym wystąpić równolegle (np. cukrzyca, choroby serca).

Jeżeli więc jesteś właścicielem króliczka, proszę o wypełnienie ankiety! :)


Dziękuję z góry za udzielenie odpowiedzi bym jak najszybciej mogła przystąpić do analizy i wyciągania wniosków.

23 grudnia 2016

Wesołych świąt!


"Kto to chrapie na kanapie?
Kto się w ucho przez sen drapie?
Kto, gdy zły, to szczerzy kły?
Kogo czasem gryzą pchły?
Komu w głowie figle? Psoty?
Kto gołębie goni? Koty?
Kto pantofle gryzie pana?
Na mleczarkę szczeka z rana?
Kto się z dziećmi bawi zgodnie?
A złodzieja, cap! za spodnie?
Wiecie, kto to? No to sza!
Po co budzić ze snu psa?"
Ludwik Jerzy Kern


Życzę Wam wszystkim wesołych świąt, ciepła i radości. By były one szczęśliwe w gronie najbliższych osób. Niech każdy tego dnia zazna ciepła domowego ogniska. Życzę tego zarówno Wam, moi czytelnicy, jak i naszym czworonogom. Niech każdy poczuje magię świąt i uśmiechnie się szczerym, długim uśmiechem albo mlaśnie długim, mokrym jęzorem :)

21 grudnia 2016

Poprawa matury - czy warto?




Witam wszystkich!
Szał na kolokwia zakończył się w poniedziałek i mogę powiedzieć, że jestem w końcu wolnym skrzatem :) Przez równy tydzień mogę obijać się do woli i nie wiedzieć czym jest nauka. Po tym czasie jednak grzecznie otworzę książki, wrócę do anatomii, biochemii i fizjologii, bo styczeń zapowiada się równie źle ;)

Jednak nie o tym chciałam dziś pisać, a o czymś zgoła innym. O poprawianiu matury.
Dużo osób zastanawia się czy przystąpienie po raz kolejny do egzaminu dojrzałości do dobry pomysł. Strach przed pozostaniem w miejscu, gdy inni idą dalej, często zabrania podjąć ten decydujący krok. Jednak nie ma czego się obawiać. Ten rok jest niczym w porównaniu do całego życia, które jest przed nami. Spróbuję to przytoczyć na swoim przykładzie, osoby którą od rocznika, z którym studiuje, dzielą trzy lata różnicy. I wcale tego nie widać, zarówno charakterem jak i wizualnie :)

Gdy jesteś w sytuacji gdy zabrakło ci punktów na wymarzony kierunek, zastanawiasz się co dalej. Jest kilka ścieżek, które można wybrać.

1. Pójść na inny kierunek i uczyć się do poprawy
Jest to jeden z najczęściej podejmowanych kroków przez świeżo upieczonych maturzystów. W chwili, gdy nie udało się im dostać na wymarzony kierunek, podejmują studia pokrewne. Mają nadzieję na gruntowne przygotowanie do matury i podążanie zgodnie z resztą rocznika do przodu. Ma to swoje plusy i minusy.
PLUSY (+): Zasmakują życia studenckiego, tego jak to wygląda od tej sławnej w internecie strony. Gdy uda się poprawić maturę, również jest szansa na przepisanie przedmiotów. Jeżeli kierunek jest na uczelni docelowej, mogą również przekonać się jakie ma ona podejście do studentów i zadecydować czy to właśnie tam chcą być przez x lat. Jeżeli nie uda się poprawić matury, nie mają roku w plecy i mogą skończyć to co rozpoczęli.
MINUSY (-): Nauka na studiach i do matury często są ze sobą sprzeczne. Na uczelni rzadko kiedy tematy się pokrywają, więc trzeba uczyć się po prostu podwójnie. Zarówno do tego, czego wymagają na studiach, jak i materiału licealnego. Może to skończyć się fiaskiem w obu przypadkach. Poza tym możemy w ogóle nie brać pod uwagę przyszłości po tym kierunku, więc gdy nie uda się poprawić, będziemy podwójnie rozczarowani. Poza tym często dochodzi w połowie do wypalenia i braku sił na tak intensywną naukę.

2. Podjęcie gap year
Gap year, czyli tak zwany rok wolny od nauki na studiach. Często wykorzystywane przez młodzież z krajów zachodnich. Uczą się oni wtedy do popraw bądź podróżują albo pracują. W Polsce najczęściej spotykane u osób, którym nie udało się dostać na wymarzony kierunek bądź są w trudnej sytuacji materialnej.
PLUSY (+): Można w pełni skupić się na nauce do matury, a przy okazji podjąć pracę zarobkową. Nie jesteśmy rozpraszani drugim kierunkiem i cały nasz czas poświęcamy powtarzaniu interesującego nas materiału. Poza tym wolny czas, który postanawiamy wykorzystać na pracę zarobkową, jeżeli zajdzie taka potrzeba, uczy nas "dorosłego życia" oraz konsekwencji podejmowanych decyzji. Pokazuje, że od tego, co postanowimy zrobić przez ten czas, zależeć będzie nasze dalsze życie.
MINUSY (-): Uczucie cofnięcia się w stosunku do reszty znajomych, którzy "poszli dalej". Często też tak dużo wolnego czasu powoduje problemy ze zorganizowanej efektywnej nauki, co może przełożyć się na wyniki maturalne. Zbyt duża pewność siebie, spowodowana złudnym uczuciem nieskończoności czasu, również się na to przekłada. Poza tym niewielka izolacja od ludzi w tym samym wieku, którym zaczynają zmieniać się priorytety.

3. Pójście na studia płatne
Jeżeli nie udało się uzbierać punktów na stacjonarne, ale załapało się na płatne, można rozważyć taką opcję.
PLUSY (+): Studiowanie tego co się wymarzyło i brak roku w plecy. Niektóre uczelnie umożliwiają przeniesienie się po roku na bezpłatne w momencie uzyskania wysokiej średniej i/lub dostania się z kolejną rekrutacją. Przy takiej perspektywie płacenie przez rok nie wydaje się aż taką złą opcją.
MINUSY (-): Często studia, a szczególnie medyczne, są bardzo drogie i nie zawsze można się przenieść. Czasem, po dostaniu się w rekrutacji, należy podjąć studia od pierwszego roku. Gdy jednak postanowimy kontynuować naukę na niestacjonarnych, należy zdawać sobie sprawę z ogromnych kosztów. Przykładowo za sześć lat lekarskiego na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym można kupić sobie kawalerkę bądź mieszkanie dwupokojowe na obrzeżach Warszawy.

Można też oczywiście porzucić marzenia, ale poza brakiem straty roku nie widzę większych plusów, więc nie będę się nad tym rozwodzić. Ja po maturze najpierw zrobiłam sobie gap year i zabrakło mi kilku punktów na wymarzony kierunek. Byłam po klasie humanistycznej, więc musiałam w tempie błyskawicznym nadrobić materiał z biologii, chemii i matematyki rozszerzonej z trzech lat. Następnie podjęłam inny kierunek, ale zrezygnowałam z niego na rzecz weterynarii, która była drugim po lekarskim celem. Nie żałuję, chociaż w rekrutacji dostałam się na oba i mogłam pójść i służyć ludziom. Po roku studiów, ciężkim wysiłku oraz praktykach wiem, że podjęłam dobrą decyzję. Odnalazłam się. Tu się spełniam i jestem naprawdę szczęśliwa :)

(ja z małym pacjentem :))

12 grudnia 2016

Lawina kolokwiów



Hej wszystkim na nowo!
Przepraszam, że tak mało piszę, ale niestety przełom listopada i grudnia to ciągła nauka, przepleciona nauką no i jeszcze należy wspomnieć o nauce. Poza uczeniem, zaangażowałam się jeszcze naukowo, więc już w ogóle nie mam na nic czasu. Jednak nawet mi należy się chwila odetchnięcia, więc kupiłam choinkę, bombki, połowę prezentów i gram w Tomb Raidera (chyba już dawno nie rzucałam tylu nieocenzurowanych słów przy entym spadnięciu z klifu) przy akompaniamencie świątecznych piosenek. Jak się bawić i uczyć to z przytupem ;)

Ogólnie ostatnie trzy tygodnie to była ciągłe przeskakiwanie z kolokwium na kolokwium i bezustanny stres czy na pewno się ze wszystkim wyrobię. Do tego perspektywa drugich terminów w styczniu, gdzie zagęszczenie zaliczeń jest takie samo, nie była zbyt optymistyczna. Zakasałam więc rękawy, wzięłam notatki i zaczęłam się solidnie uczyć.

Jestem już po dwóch kolokwiach z anatomii, dwóch z biochemii, pięciu z chowu, jednego z fizjologii i jednego z mikrobiologii. Tak pokrótce streszczę o czym były, bo do teraz ciężko mi uwierzyć, że na wszystko znalazłam czas.

Anatomia jest teoretyczno-praktyczna. Na czterech stołach znajduje się głowa/kończyna konia, ciało psa i kota. Kombinacja dowolna. Sami przed kolokwium preparujemy, a potem na tych naszych nieszczęsnych preparatach są zaliczenia. Powiem szczerze, że drugie kolokwium z głowy, szyi i tułowia było dla mnie najgorsze ze wszystkich. Ja po prostu, z powodu źle wypreparowanych mięśni, nie byłam w stanie dostrzec czy to jeszcze ten mięsień czy już kolejny. Wszystko było poodrywane i takie jakieś nijakie ;) Przez co mój wynik niestety pozostawia wiele do życzenia dla mnie i na trzecim będę musiała mocno się postarać by nadrobić stracone punkty i zakończyć porównawczą z dobrą oceną. Jednak staram się nie narzekać, bo ciało naszego psa na pewno lepsze nie było. Ludzi od preparacji raczej z nas nie będzie ;)

Z biochemii pierwsze dotyczyło łańcucha oddechowego, glikolizy, cyklu Krebsa i reszty powiązanych z tym przemian zachodzących w komórkach. Byłam obkuta całkowicie i wynik troszkę mnie rozczarował. Jednak udało się "wykłócić" o podwyższenie wyniku, bo byłam po prostu pewna swojej wiedzy ;) Drugie było troszkę bardziej przykre, bo teorii było dwa razy więcej i była dwa razy trudniejsza. Dotyczyła przemian tłuszczy (cykl cholesterolu <3) i aminokwasów oraz białek. A i czy wspomniałam, że mieliśmy jeden dzień na nauczenie się tego? Do taki mały drobiazg ;) Ja zaczęłam dwa dni wcześniej po czterdzieści pięć minut dziennie, żeby zminimalizować sobie stres. W końcu ostatniego dnia wyszłam z domu, bo było mi aż niedobrze od ciągłej nauki. Potem był mały stres czy na pewno zaliczę, ale koniec końców mam naprawdę przyzwoity wynik ;)

Z fizjologii straszyli i straszyli, że zalicza 10% studentów pierwszy termin. To było najbardziej stresogenne kolokwium. Uczyłam się porządnie wykładów. Umiałam słowo w słowo notatki i starałam sobie wszystko wytłumaczyć "na głos". Wiedziałam, że muszę to zrozumieć. Samo wkucie nic mi nie da. Szczególnie, że fizjologia wbrew pozorom jest jednym z ciekawszych przedmiotów. Siedziałam więc z koleżanką i próbowałyśmy rozpracować wszystkie mechanizmy działania układu nerwowego i mięśniowego. Powiem tak, teraz możemy być naprawdę dumne ze swoich wyników i walczyć o wysokie, przyzwoite stopnie na koniec semestru ;) Ale co się na stresowało to się nie odstresuje ;) szczególnie, że wyniki pojawiły się  pięciodniowym opóźnieniem przez szerzącą się chorobę kadry fizjologii. Życzę więc każdemu szczerze zdrowia w tym okresie :)

Z mikrobiologii chyba uczyło mi się najprzyjemniej. Ćwiczenia są moimi ulubionymi (sekcja zwłok kurczaka i mój triumfujący głos gdy krzyknęłam, wyjmując maciupeńkie serce "operacja się udała! kurczaczek będzie żył!" zapamiętam do końca życia albo podpis w zeszycie "moja pierwsza hodowla" i opis śmierdzących bakterii na pożywce). Po prostu nie mogę się doczekać przed salą aż się zaczną. I nie przeszkadza mi, że mam dopiero na godzinę szesnastą. Po prostu je lubię :) Tak więc do kolokwium nie było problemu się uczyć i zdałam również przyzwoicie :) Teraz w piątek mam drugie zaliczenie i tu może już nie być tak różowo z powodu przemęczenia ciągłą nauką. Staram się jednak nie poddawać, odliczając dni do Wigilii.

Na koniec, jako wisienkę na torcie, zostawiam chów. O tym można by cały poemat napisać! Po pierwszych zajęciach zakochałam się w owcach i już obczaiłam, że jedno z większych zagęszczeń tych stworzeń znajduje się w Australii. Wniosek nasuwa się sam ;) Wbrew wcześniejszym przypuszczeniom, również zajęcia z drobiu były mega ciekawe! Z obu kolokwiów dostałam piękne piąteczki :) Z bydła jeszcze ocen nie ma, ale tematy również bardzo mi się podobały. Konie i świnie - tu się pojawiły schody. Naszymi galopującymi przyjaciółmi niezbyt się interesuję, więc chciałam to w miarę odbębnić i tyle. Niestety musiałam przejść się na drugi termin, bo przy pierwszym zabrakło mi niecałego punktu do zaliczenia. Przy drugim już jest ok :) A świnie to temat rzeka... Nie jem wieprzowiny, więc słuchanie o ubojni przez dwie godziny były dla mnie czymś niesmacznym. Tak samo o tym w jaki sposób podchodzi się do prosiąt i maciorek. No po prostu nie moje tematy delikatnie mówiąc. Niestety myślałam, że zaliczę i będę miała to z głowy, lecz pojutrze muszę się przejść po raz kolejny na zaliczenie z prawie całą grupą. Taka z nas pilna paczka ;) Więc chów okazał się najcięższym przedmiotem do zaliczenia ;)

PS. Zachęcam do zaobserwowania mojego instagrama, bo ostatnio mam fazę na wrzucanie zdjęć :D >>CLIK<<

2 grudnia 2016

Niemy krzyk karpi



Dzisiaj postaram się poruszyć dość ważny temat ze względu na nadchodzące święta Bożego Narodzenia. W ten piękny czas, gdy przystrajamy choinkę, pakujemy prezenty i przyrządzamy potrawy pachnące tak intensywnie, że aż na samą myśl robię się głodna, pewne istoty cierpią. Cierpią z powodu chciwości, z powodu braku poszanowania dla innego niż ludzkie życia. Karpie.

Nie będę tu moralizować i pouczać na temat jedzenia mięsa czy też nie, bo to indywidualna sprawa każdego człowieka, jednak pewne okoliczności zmusiły mnie do poruszenia tego tematu.

Karpie są jedną z nieodzownych tradycji polskiego stołu wigilijnego. Kilkadziesiąt potraw, które można znaleźć w internecie, pokazuje jak bardzo jest to zakorzenione w naszych umysłach. Od małego słuchałam od ojca opowieści o staniu przez niego całą noc w kolejce po rybę w czasie komunizmu. To był niezwykle cenny skarb w tamtym okresie. Niezwykle pożądany. Karp było kojarzony i nadal jest z bogatą ucztą, na którą należy pozwolić sobie raz do roku. Jednak teraz w każdym pobliskim hipermarkecie można takiego nabyć - mrożonego, świeżego bądź jeszcze żywego. Nie ma gigantycznych kolejek. Czasem może z 2-3 osoby przez tobą. Po prostu podchodzisz, prosisz i dostajesz.

Jak więc w tych czasach, mimo wszystko urodzajnych, sklepy zniżają się do poziomu barbarzyństwa? Wychodzą chyba z założenia, że to tylko ryba i ona nic nie czuje. Jednak najnowsze badania naukowe udowodniły, że odczuwają. I nie tylko czują, ale również zapamiętują bodziec, który go wywołał. Boją się i instynktownie uciekają od niego. Ryba, jak każdy kręgowiec, posiada centralny układ nerwowy, dzięki czemu jest w stanie oddychać, poruszać się, ale również porozumiewać czy odczuwać ból. Przez braku głosu jednak ich zachowanie jest odbierane jako bezbronne, pozbawione czucia. Gdy jednak złowimy rybę, możemy dostrzec jej próby złapania oddechu i wierzganie ciałem. Jest to odpowiedź na strach i ból, które w tym momencie odczuwa schwytane zwierzę.

I właśnie temat całego tego bólu i strachu, spowodowanego czymś na kształt długiego oczekiwania na śmierć, chciałabym poruszyć. Jedne z badań udowodniły, że ryby w pewnym stopniu są w stanie oddychać przez skórę. Nie jest to jednak pełna wymiana gazowa, a jedynie jej strzępek. Ostatki sił, by utrzymać się przy życiu.

Właśnie te badanie, które udowodniło po prostu dłuższą przeżywalność ryb poza środowiskiem wodnym, zaczęły wykorzystywać niektóre sklepy. Trzymanie karpi w akwariach, w których się nie mieszczą. Pakowanie do siatek wypełnionych POWIETRZEM, a nie wodą, i przekazywanie klientom. Trzymanie w wiadrach, jedną na drugiej, oddychających z trudem przez skórę i zgniatających siebie nawzajem. Chciwość o te parę groszy więcej z wielu ryb, prowadząca do odebrania im całkowitej godności, jaka należy się każdemu żyjącemu organizmowi.

Takie ryby odczuwają strach i ból w tym momencie, ale nie są w stanie nam tego przekazać. Nie są w stanie zaskomleć jak pies, zamiauczeń jak kot. Ich niemy krzyk o wodę, dzięki której nie będą aż tak cierpieć aż do śmierci, jest niezauważalny. Ludzie kupują takie ryby, a sklepy zacierają ręce, bo nie łamią przepisów o złym traktowaniu zwierząt z powodu jednego, drobnego badania. Jest to ich karta przetargowa. Niestety klienci często są po prostu nieświadomi, ale sprzedawcy owszem. Wielu ludzi pisze do nich z prośbami, by wydawali ryby w woreczkach wypełnionych wodą, ale każda odpowiedź kończy się przypomnieniem, że potrafią oddychać przez skórę. Co z tego skoro jest to dla niech złe?

Wyobraźcie sobie, że ktoś przytyka wam usta i nos chustką. Jesteście w stanie ledwo oddychać i się nie udusicie. Jednak strach, ból w klatce piersiowej, bolesne próby złapania każdego oddechu są męką. Ryby na swój sposób też to czują. Instynktownie wiedzą, że dzieje im się krzywda. Czemu więc, zamiast trzymać i sprzedawać je w humanitarny sposób, ludzie zachowują się w taki sposób? Czy przez chciwość dla tego grosza od ryby więcej tracą ludzką godność? Jesteśmy gatunkiem niezwykle rozwiniętym, więc pokażmy to. Pokażmy, że naprawdę czujemy i widzimy, a nie tylko pragniemy. Pokażmy, że jesteśmy w stanie dać chociaż strzępek godności rybom, które mają potem spocząć na naszym stole.

Proszę, po prostu kupujmy w sklepach, a jest ich sporo, gdzie te istoty są traktowane dobrze, z szacunkiem w ich ostatnich dniach życia. Przebywają w dotlenionych akwariach, wyławiane sitkiem, a nie ręką, wydawane żywe w woreczkach wypełnionych wodą. Nie pozwólmy traktować ich gorzej niż morderców w więzieniach tylko dlatego, że według tradycji powinniśmy je przyrządzić i zjeść. Nie zasłużyły na to. Przysłużyły się ludziom jako pokarm, więc oczekują tylko jednego. By nie katować ich jeszcze w trakcie tego krótkiego, marnego życia.

24 listopada 2016

Weterynaria - czy było warto?



Jak zawsze na przełomie jesieni i zimy mam chwilową niechęć do wszystkiego i wtedy pojawiają się wątpliwości. Krótkie dni, brzydka pogoda i znienawidzone przeze mnie zimno kończą się myślami co by było gdybym jednak poszła na lekarski albo Politechnikę Warszawską. Punkty z matur w zeszłym roku pozwalały mi podjąć dość plastyczny wybór, ale jednak zdecydowałam się właśnie tutaj zapuścić korzenie. Co mnie do tego skłoniło?

Po pierwsze zmęczenie walką o dostanie się na lekarski. Co roku brakowało mi tych 3-4 punktów, a progi za każdym razem rosły w górę, i bardzo mnie to zniechęciło. Do tego wprowadzenie na WUM rozszerzonej matematyki było kolejną przeszkodą do przejścia. Moim marzeniem była kardiochirurgia, więc zaciskałam zęby i się uczyłam. W końcu, gdy wprowadzili trzecie rozszerzenie, udało się. Wywindowałam z matematykę tak mocno w górę, że na większość kierunków ścisłych bym się dostała. Lecz miałam dość. Stwierdziłam, że mój wiek nie pozwala mi na tak długie studia i późniejszą specjalizację. Odpuściłam.

Po drugie zniechęcenie do uczelni. Nie wiem czy było to spowodowane niewypałem kierunkowym, czy dla mnie dość dziwną organizacją organów uczelnianych, ale nie chciałam tam powrócić. Rozważałam jednak tylko Warszawę ze względów finansowych i uczuciowych. Słyszałam jednak o lekarskim dość dobre opinie, więc może coś straciłam?

Po trzecie - uwielbiam zwierzęta! Poza pajęczakami i owadami kocham wszystko co się rusza. Jestem zakochana w kotowatych, naczelnych, niedźwiedziach i torbaczach. W przyszłości chciałabym którymiś z nich się zajmować. W tej chwili jest to moje największe marzenie. Ja, stado kangurów i bezkresne równiny Australii. Ewentualnie ja ganiająca za niedźwiedziami po Kanadzie. Czujecie to? Bo ja bardzo ;)

Niestety po wakacjach, gdy nadal ciężko jest mi się przystosować do nawału nauki, zastanawiam się czy dobrze postąpiłam. Ciągłe kolokwia, gdy inni korzystają z życia, jeszcze bardziej zniechęcają. Wtedy też powrót na praktyki, obejrzenie filmów z kangurami, przeglądanie instagramów różnych weterynarzy "w dziczy" naprowadza mnie na właściwe tory. Wtedy też wiem, że podjęłam najlepszą decyzję! Do tego towarzystwo koleżanek, z którymi mogę dzielić pasje, utwierdza mnie w tym przekonaniu.

Studia są naprawdę interesujące. Często narzekam na naukę, ale zaciskam zęby i przedzieram się przez kolejne tomiszcza książek. Wiem, że tam na końcu być może czeka mnie to czego pragnę. Jeżeli nie uda mi się zrealizować marzeń o zwierzętach dzikich też nie będę narzekać. Skupię się wtedy na egzotykach albo owcach i również przejdę przez życie zadowolona. Czy to nie sprawia, że kierunek został pomyślnie wybrany? :)

Jest to też na pewno kierunek dla osób o mocnych nerwach. Przeprowadzenie sekcji, preparowanie mięśni, jeżdżenie do ubojni czy ciągły styk ze śmiercią nie jest łatwy dla wszystkich. Może ze mną jest coś nie tak, ale takie rzeczy mnie nie ruszają. Uznaję to za kolej rzeczy i staram się wynieść jak najwięcej. Jedyny raz, gdy poczułam lekką niechęć, było w trakcie zajęć z chowu i omawianie sposobu uboju świń, Sama nie jadam wieprzowiny, więc obrazowanie tego było dla mnie odstraszające. Ja rozumiem, że są pewne procedury i zapotrzebowanie, ale jednak zwierzętom też należy się szacunek. Nie można traktować ich życia w postaci latających dolarów, a jak któryś przyniesie mniejszy dochód do od razu zabić i wyrzucić. A tak działają wszelkie przemysły mięsne. Może nie znam się na biznesie, ale dla mnie to jednak objaw odczłowieczenia. Lecz aspekty uboju może w innym poście?

Wybierając ten kierunek należy się przygotować na hard naukę, brak styku ze zwierzętami na początku studiów i przygotowaniem do pewnego rodzaju znieczulicy na ich śmierć i smród. W końcu lekarz weterynarii to nie tylko uśmiechnięty doktor w schludnych gabinecie, ale również osoba badająca mięso poubojowe, poddająca eutanazji, prowadząca wielotysięczne stada od urodzin do uboju, często poplamiona krwią i kałem pacjentów, a także przedzierająca się rękoma przez odbytnicę krowy ;) Wybierając też kierunek trzeba być tego świadomym.

Do tego zawód ten, mimo dużego zaplecza naukowego, jest zawodem w większości typowo fizycznym. Mocowanie się ze zwierzętami, przyjmowanie trudnych porodów krów czy wykonywanie operacji chirurgicznych zużywa naprawdę dużo energii i wymaga siły. Nastawianie kości również do lekkich nie należy. Trzeba sobie zdawać sprawę, że nie raz sił będzie brakować, a jeszcze tyle pozostało. Wtedy głośne przeklinanie jest czymś zwyczajnym i jak najbardziej uzasadnionym ;) Może jestem masochistką, ale również mi nie przeszkadza! :D

Uważam, że kierunek jest naprawdę wartościowy. Nie wiem jak potem będzie z perspektywami zawodowymi, bo to przede mną, ale same studia jak dla mnie na plus. Nie żałuję rezygnacji z lekarskiego i przyjścia tutaj. Poznałam wartościowych ludzi, uczę się rzeczy ciekawych i poznaję kadrę naprawdę świetnych dydaktyków. No i mogę się rozwijać :)

7 listopada 2016

Efektywna nauka na studiach



Wraz z początkiem roku akademickiego większość pierwszorocznych zaczyna zadawać sobie pytanie w jaki sposób nauczyć się tak dużego materiału w takim krótkim czasie. Dla wielu osób jest to dość problematyczne, ponieważ przeskok z liceum na studia jest ogromny. Studenci kolejnych lat studiów około medycznych również zachodzą w głowę w jaki sposób każdy rok jest coraz trudniejszy, coraz bardziej wymagający. Ludzie nie wierzą, że da się to po prostu nauczyć i często dochodzi do zniechęcenia kierunkiem studiów. Jednak to właśnie w tym momencie musi zadziałać nasza psychika i determinacja, by jednak spróbować przedostać się dalej.

Dla wielu kierunki takie jak farmacja, weterynaria, medycyna czy stomatologia są kierunkami wymarzonymi, okupionymi setkami godzin nauki do matury, dlatego też pierwsze rozczarowanie wysiłkiem jaki trzeba włożyć może zniechęcić. W głowie pojawiają się pytania czy warto było się poświęcać, by być akurat w tym miejscu w jakim aktualnie się jest. Każdy z tych kierunków charakteryzuje się wzrastającym poziomem trudności wraz z kolejnym rokiem. Tak więc przesyt oraz stany bliskie poddania są częstym zjawiskiem na wielu etapach studiów. Nauczeni jednak poprzednim rokiem, zaciskamy zęby by przebrnąć przez kolejny, chociaż ogrom materiału cały czas powiększa się w zastraszającym tempie.

Jednak najważniejsze jest przebrnięcie przez początki pierwszego roku, na którym odsiew studentów jest zazwyczaj największy. Jak więc odnaleźć się w tym ogromie materiałów i nie zwariować, a nauczyć się efektywnie uczyć? O tym chciałabym dziś napisać :)

Nie jestem oczywiście ekspertem, daleko mi do tego. Jestem takim typowym początkującym, który przeżył pierwszy rok bez września i jedynie z trzema drugimi terminami podczas całego roku (kolokwium z osteologii, zaliczenie FMK oraz egzamin z biofizyki, ale o tym pisałam wcześniej). U mnie na roku jest wiele osób z o wiele lepszymi wynikami niż ja. Niezwykle ich podziwiam za determinację w zdobywaniu najwyższych ocen i pozdrawiam bardzo serdecznie jeżeli to czytają ;). Sama wiem, że aby osiągnąć takie wyniki musiałabym zrezygnować z praktyki oraz własnych zainteresowań, przez co wolę nacieszyć się troszkę niższymi, ale również dobrymi ocenami. Nie mam po prostu aż tak dużych predyspozycji w szybkim uczeniu się.

Jednak jak to jest z tą nauką? Czy w takim razie robić, by nauczyć się wszystkich rzeczy i nie zarywać nocek? Po pierwsze - obmyślić plan nauki. Zawsze, przed każdym kolokwium, daję sobie około tygodnia na nauczenie. Jeżeli mam więcej czasu to rozkładam sobie to w czasie na dłuższy okres. Dokładnie liczę ilość stron, które muszę przyswoić i dzielę to na ilość dni, które temu poświęcę. To jest mój punkt wyjściowy ile mam opanować w ciągu jednego dnia.

Na czas nauki staram się nie zaglądać do telefonu, jednak nie zawsze jest to możliwe ze względu na bardzo rozgadaną koleżankę po drugiej stronie Facebooka (Marta, pozdrawiam Cię! :D). Jednak, by zminimalizować czas poświęcony bezsensownemu przeglądaniu internetu, w ciągu tego jednego dnia materiał do nauczenia również dzielę na kolejne części. Po każdej nauczonej części daję sobie dziesięć minut przerwy gdy mogę dowolnie relaksować się przed urządzeniami elektrycznymi. Następnie powracam do nauki, ale najpierw wcześniej nauczonej/ych części. Powtarzam wszystko co się danego dnia nauczyłam, a dopiero potem przechodzę dalej. Dzięki temu zapamiętuję dokładnie materiał, co sprzyja stymulacji pamięci długotrwałej.

Stawiam również na jakość nauczenia, a nie tylko wykucie na pamięć, a potem zapomnienie. Staram się odnajdywać zależności przyczynowo-skutkowe pomiędzy tematami, co wpływa znacząco na długoterminowe zapamiętanie materiału. Podczas nauki staram się mówić sama do siebie w sposób prosty i zrozumiały, jakbym rozmawiała z osobą kompletnie nie zaznajomioną z kierunkiem studiów. Najczęściej odbiorcami moich lekcji są koty, które bardzo chętnie słuchają moich wywodów ;). Dzięki temu uczę się rozumieć dany zakres, bez ciągłego wbijania do głowy tysięcy słówek i zdań. Takie znajdywanie zależności wpłynęły potem na to, że kolokwia z histologii z każdym kolejnym pisałam coraz lepiej bez ciągłego siedzenia nad notatkami.

Kolejnym ważnym elementem, który ułatwia naukę, jest rysowanie schematów i rycin. Proste, zbudowane z kilku słów, pomagają w zapamiętywaniu najważniejszych informacji. Potem, bazując na dobrze wyuczonych podstawach, można dodać nowe elementy, które po prostu uzupełniają całość z danego działu.

Sposobem na nauczenie się setki słówek łacińskich z anatomii są na pewno fiszki. Ja poświęcałam za każdym razem troszkę czasu, by stworzyć zestawy w internecie, dzięki czemu nie musiałam martwić się o latające wszędzie kartki. Poza tym dzięki systemowi zaznaczania co się już nauczyło, można było skupiać się jedynie na tych elementach, które wymagały poprawki, a potem wrócić do wszystkiego. Jako, że łacina nigdy nie była moją mocną stroną na anatomii i przyczyniła się do wielu błędów na kolokwiach, to dzięki fiszkom opanowałam jednak większość nieprzyjemnych dla mnie nazewnictw. Pewnie gdyby nie one moja sytuacja byłaby jednak troszkę kłopotliwa.

Może to zabrzmi dziwnie, ale nie jestem fanem uczenia się na bieżąco. Albo inaczej - uczenia się na bieżąco wszystkich przedmiotów. Te, które w moim mniemaniu są tymi mniej ważnymi, odkładam na tydzień przed planowanym kolokwium/zaliczeniem. Przedmioty takie jak anatomia wymagają ciągłego przygotowywania, ponieważ inaczej niewiele można wynieść z ćwiczeń. Histologia natomiast, po pierwszym semestrze, była opanowywana przeze mnie dopiero przed kolokwium. Nie miałam psychicznie siły uczyć się dwóch przedmiotów jednocześnie na bieżąco, więc jeden odpuściłam. Wiedziałam, że do histologii najważniejsza była teoria, którą można było opanować w domu, a czasu spędzonego na prosektorium nikt mi już nie mógł oddać. Tak więc anatomia stała się moim priorytetem i jedynym przedmiotem, nad którym siedziałam co tydzień.

Ciężko mi powiedzieć czy się to opłaciło. Moim zdaniem tak. Dzięki temu drugi semestr, do którego zabrałam się inaczej, przyniósł sukcesy bez porażek. Do tego przestałam aż tak przejmować się ocenami i wynikami kolokwiów, dzięki czemu oszczędziłam swoją psychikę przed ciągłym stresem. Moim celem było po prostu zdać co udało się w stu procentach :) Do tego wspólna nauka z koleżankami również przyniosła efekty we wspólnym rozmawianiu i dyskusjach, a także uzupełnianiu informacji.

Myślę, że kluczem do sukcesu jest nauka na zrozumienie, a nie tylko wbicie. Poza tym przed rozpoczęciem nowej dawki materiału powtórzenie tego co było już nauczone wcześniej. Także rysowanie prostych schematów, obrazujących podstawy każdego kolokwium, ułatwia sprawę. Wspólna nauka, jeżeli wszystkie osoby są już w miarę nauczone, dobrze porządkuje wiedzę. No i nie zrażanie się, ponieważ każdy miesiąc studiów uczy przyswajania coraz większych ilości materiałów co jest niezwykle pomocne przy przebrnięciu przez te studia!

PS. I oczywiście nie można zapomnieć o zabawie, ponieważ odstresowanie na tych studiach jest jak najbardziej pożądane ;)

31 października 2016

Ragdolle - nadal półdzikie czy już w pełni udomowione?



Ragdoll, czyli koty wiotczejące od samego podnoszenia, to rasa nadal mało popularna w Polsce, lecz szybko zdobywająca nowe rzesze wielbicieli. Dużo zagranicznych i rodzimych gwiazd oraz celebrytów decyduje się na te puchate kulki, które następnie promuje na portalach społecznościowych. Hasztag #ragdoll ma już ponad półtora miliona oznaczeń na samym Instagramie co powoduje, że rasa ta staje się w dużej mierze coraz lepiej kojarzoną i pożądaną. Nie odstrasza nawet cena tego sierściucha, oscylująca w granicach 2000 zł. W końcu kupujemy przyjaciela na lata :) Jednak co sprawia, że to akurat ragdolle są takie wyjątkowe?

Dużo osób z mojego otoczenia mówiło mi bym nie kupowała kota, lecz przygarnęła ze schroniska. W końcu przebywa tam wiele ciągle czekających na dom zwierzaków. Zawsze tego właśnie chciałam, ale niestety urok ragdolli po prostu mną zawładnął. Odkąd zobaczyłam na własne oczy jednego z nich, wiedziałam że to właśnie ta rasa jest mi przeznaczona. Taka sobie miłość od pierwszego wejrzenia! ;)

Jednak teraz skupmy się na niewątpliwych plusach tej rasy, które sprawiają że jest ona tak pożądana. Po pierwsze sierść. Istnieje wiele odmian kolorystycznych (m.in. seal, blue, red czy cream) jednak to co je wyróżnia to obecność śnieżnobiałej szaty. W zależności od typu umaszczenia do tego śniegu dodana jest jeszcze rudość, czerń, szarość, brąz (od jaśniutkiej po bardzo ciemną). Najczęściej "atakuje" ona uszy, pyszczek w okolicach nosa, końcówkę ogona i łapy. Jednak to właśnie ta śnieżna poświata nadaje najbardziej powabny wygląd i czyni go bardziej arystokratycznym. Wyjątek stanowi umaszczenie seal, w którym króluje ciemny brąz, ale też nie da się przejść obok nich obojętnie ;) Wyglądają jak koty co najmniej króla!



Kolejny plus również dotyczy sierści. W dotyku jest zupełnie inna niż u reszty kotów. Przypomina watę. Jest niezwykle delikatna i miękka. Podczas osierściania podłóg i ubrań również zbija się w kłębki przypominające właśnie watę. Często nasze mieszkanie po zabawie wygląda jakbyśmy hodowali tutaj owieczkę, a nie kota ;) Jednak na szczęście szybko zbija się samoistnie w kupkę, dzięki czemu łatwo po prostu podnieść i wyrzucić.

Poza sierścią to co wyróżnia ragdolle to piękne, niebieskie oczy. Są od bardzo jasnych po lazurowe i głęboko niebieskie. Nie spotkałam się nigdy z inną odmianą kolorystyczną, tak więc podejrzewam, że jest to w stu procentach występująca cecha dla tej rasy.



Jednak, poza walorami wyglądu, należy zwrócić jeszcze uwagę na niewątpliwą cechę charakteru tych małych kociaków. Jednak czy tak małych? No właśnie! Ragdolle, w ekstremalnych wariancjach, potrafią spokojnie przekroczyć wagę ponad 10 kilogramów. To jedna z typowych cech. Są to duże, masywne koty. Jednak dzięki swojej wadze mniej chętnie wskakują na wysokości, a ich bieg po zdobycz jest tak niezgrabny, że wywołuje ogromny uśmiech na twarzy każdego obserwatora :)

Jednak przejdźmy w końcu do największego plusu, czyli charakteru. Co jest w nich takiego niesamowitego, że są idealnymi kompanami dla człowieka? Po pierwsze często mam wątpliwości czy jest to jeszcze kot, czy już pies. Posiadam dwa osobniki tej uroczej rasy i gdzie nie pójdę tam drepczą za mną. Gdy się uczę, siedzą obok. Gdy gotuję, towarzyszą mi na stole zaraz za mną. Gdy się myję, siedzą na brzegu wanny i grzecznie czekają. Gdy się przebieram, wskakują do szafy blisko ubrań. Gdy oglądam telewizję, przebywają tuż obok mnie. Gdy wychodzę, czekają pod drzwiami w szafie na kurtki aż do mojego powrotu. A spróbuj zamknąć się w jakimś pomieszczeniu i nie wpuścić dwóch agentów za Tobą! Miauczenie, niemal płacz aż do wpuszczenia, gwarantowany ;)




Koty te również chętnie "rozmawiają" z właścicielem. Oba, gdy tylko coś im nie pasuje (podczas zabawy jeden został lekko zdominowany czy któryś dostał coś pierwszy) albo wręcz są bardzo zadowolone (zjedzenie bądź dłuższa atencja) oznajmiają to wydawaniem miauczenia połączonego z mruczeniem. Gdy się w tym momencie do nich odezwiesz, patrząc na nie, zaczynają Ci odpowiadać, modulując swój mruk jeszcze bardziej. Taką "konwersację" spokojnie można prowadzić kilka minut ;)



Jak każde koty również uwielbiają się bawić. Fenomenem jest Bruno, młodszy o dwa miesiące osobnik, który umie aportować ;) Każdą piłeczkę bądź myszkę, którą mu rzucisz, złapie i przyniesie, by bawić się dalej. Bruno w ogóle lubi wyszukane zabawki, bo muszą być z asortymentu "dla kota". Innymi się nie interesuje. Za to Mila, osobnik numer dwa, najchętniej zajmuje się sreberkiem i korkami po butelkach wody. Wtedy jest najlepsza zabawka, bo wydaje odgłos przy przesuwaniu ;) Oba szaleją też za piórkami, sznurkami i laserem. Te ostatnie nie wzbudza w nich frustracji, jak u wielu kotów, tak więc jest to odpowiednia zabawka dla ragdolli.



Poza zabawą, rasa ta uwielbia głaskanie i szczotkowanie. W ogóle wszelka atencja jest mile widziana. Koty te nie są "dzikie" jak większość domowych, lecz garną się do pieszczot. Również tyczy się to gości, których zawsze przywitają pod drzwiami i nastawią kuperki do głaskania ;) Są niezwykle towarzyskie i obecne w życiu ludzi. Czujesz, że masz kota, a nie tylko wiesz. To moim zdaniem jedna z najważniejszych, przychylnych tej rasie cech.



Jednak, poza niewątpliwymi zaletami tej rasy, są również wady. Jedną z nich jest obarczenie genetyczne chorobami. Mogą one chorować na HCM, czyli kardiomiopatię przerostową. Charakteryzuje się przerostem ściany lewej komory serca, osłabieniem i niewydolnością mięśnia. Może to doprowadzić do śmierci przez niedotlenienie, szok czy powstające skrzepy w źle funkcjonującej komorze. Kolejną chorobą, która może wystąpić, to złe funkcjonowanie nerek, białaczka kocia czy odpowiednik HIV. Dlatego bardzo istotne przy kupowaniu ragdolli jest sprawdzona hodowla, która robi testy na wady genetyczne i nosicielstwo. My zaufaliśmy hodowli "Dom Elzy", mającej potwierdzenie przeprowadzenia gruntownych badań swoim podopiecznym.

Drugą wadą, a może zaletą, jest potrzeba częstej socjalizacji tej rasy. Najpierw przygarnęliśmy Milę i mieliśmy przynajmniej na rok poprzestać z planami na drugiego zwierzaka. Jednak nasze dłuższe nieobecności związane ze studiami i pracą powodowały, że potrafiła być około ośmiu godzin sama, co objawiało się popadaniem w melancholię i widoczny smutek w oczach. Próbowaliśmy przez długą zabawę wynagradzać jej naszą nieobecność, jednak czuliśmy że to jej po prostu nie wystarcza. I mieliśmy dwa wyboru: zrezygnować ze studiów/pracy bądź przygarnąć towarzysza. Oczywiście wybraliśmy opcję numer dwa ;) Inaczej drogie jedzenie, w które inwestujemy dla zdrowia naszych pupili, musiałoby zostać zastąpione marketową karmą, pełną pustych wypełniaczy (a skończyłoby się zapewne, że jedno z nas by po prostu głodowało:)).

Po szybkim zadzwonieniu do poprzedniej hodowli umówiliśmy się na wstępne kupienie jednego z dwumiesięcznych osobników i pojechaliśmy go zobaczyć. Jednak koniec końców wybraliśmy innego, najmniejszego i cudem uratowanego z przedwczesnego porodu (hodowcy musieli wykonywać masaże serca i sztuczne oddychanie, by zechciał zostać na tym świecie). Obawiałam się trochę czy aby jego przyjście na świat nie wpłynie w przyszłości na jakieś błędy w zachowaniu i ogólnym dorastaniu. Zawsze istnieje taka obawa przy niedostatecznym dotlenieniu organizmu tuż po porodzie. Jednak nie o koszty ewentualnego leczenia drżałam, lecz zdominowanie przez naszą Milę. Byłam jednak zdeterminowana, by to właśnie ten malec dołączył do naszej rodziny. I tak, dwa miesiące po Mili, dołączył Bruno, który skradł serca wszystkich :)



Był to najlepszy pomysł, ponieważ poza pierwszym dniem, gdy młody bał się po prostu starszej koleżanki, nie odstępują siebie na krok. Robią wszystko razem. Mila go chyba adoptowała, bo zachowuje się po dziś dzień jak jego matka. Uczy i wychowuje, a gdy mu coś nie wyjdzie to pociesza. Są niczym jeden organizm i nie wyobrażam sobie, by jeden z nich został jedynakiem. To by nie mogło się udać ;)





Masz wątpliwości czy jednak kupić tę rasę? Nawet się nie zastanawiaj! Te koty naprawdę kochają swoje człowieki :D


11 października 2016

Pierwszy tydzień drugiego roku



Witam,
Dość długo mnie nie było, ale niestety drugi rok troszkę wgniótł mnie w ziemię. Godziny na uczelni oscylują między ósmą, a siedemnastą dzień w dzień. Wykładów jest niewiele, a te co są w większości bardzo istotne i już wiem, że warto na nie chodzić. Większość tego, co tak bardzo dużo czasu zajmuje to ćwiczenia, które oczywiście kwalifikują się jako obowiązkowe. Przez to też wiem, że moje przebywanie na uczelni będzie niemal jak nowy dom. Czy to nie wspaniałe? :)

Nie chcę jednak narzekać, ponieważ jestem bardzo pozytywnie nastawiona do kolejnego roku pełnego wyzwań. Przez trzy miesiące nie tknęłam książek uczelnianych, więc ze świeżą głową mogę zacząć na nowo zdobywać wiedzę. Jednak podczas wolnego nie próżnowałam, szkoląc swój angielski, który zawsze bardzo zaniedbywałam. Jednakże moje marzenia i plany po uczelniane wymagają znajomości tego języka. Ale nie chcę zapeszać, bo jak nie wyjdzie to trochę wstyd ;)

Jak można wyczytać w sylabusie na drugim roku ponownie witam się z anatomią. To troszkę dołujące, wiedząc że powinnam mieć to już za sobą, ale niestety na pierwszym roku nie wszystko jest omawiane. Jednak widzę również plusy, bo we wszystkim staram się je znaleźć. W końcu zostaliśmy dopuszczeni do preparacji mięśni, ponieważ to na nich oraz artrologii, angiologii i nerwówce szczegółowej się skupiamy. Ćwiczenia dzielą się na trzy bloki: kończyna piersiowa, miedniczna oraz głowa, szyja i tułów. Omawiamy to po kolei, preparując poszczególne partie mięśni w tych okolicach.

Oczywiście przez pierwsze pięć minut walczyłam z założeniem ostrza na trzonek skalpela, ale gdy już się udało zabrałam się do roboty. Z trzema koleżankami tworzymy całkiem niezły zespół, więc bardzo szybko nam to idzie i już nieźle umiemy położenie mięśni. A do kolokwium pozostały dwa tygodnie, więc bardzo dużo czasu;)

Z dwóch nowych przedmiotów, które powodują przedwczesne zawały u studentów, wymienić należy fizjologię oraz mikrobiologię. Do pierwszego nastawiona byłam dość pozytywnie, do drugiego już mniej. Dużo mniej. Jednak najpierw skupmy się na pierwszym przedmiocie.

Tematy podejmowane na fizjologii były mi dość bliskie i lubiane podczas nauki w liceum, więc ich rozszerzenie powinno być czystą przyjemnością. Pewnie teraz powinien być jakiś haczyk? Na razie nie ma;) Materiał na wykładzie oraz ćwiczeniach to właśnie to co lubię. Potencjał spoczynkowy, czynnościowy, dializy, osmozy i tym podobne to dla mnie bardzo interesujące tematy. Lubię takie "życiowe" zagadnienia, więc jak na razie nauka jest dla mnie przyjemnością, a nie przykrym obowiązkiem. Oby mój entuzjazm utrzymał się nadal ;)

Mikrobiologia za to była dla mnie czymś czego bardzo się obawiałam. Myśl, że dwa razy w tygodniu mam siedzieć zamknięta w sali i patrzeć się przez mikroskop na plamy nie wiadomo czego robiło mi się źle. Po przyjściu na wykład troszkę się uspokoiłam, ponieważ prowadzony był bardzo ciekawie. Zagadnienia również mi podeszły i bardzo zaciekawiły. Ćwiczeń się troszkę obawiałam i mój strach wzrósł niemal do histerii gdy został wyjaśniony proces wytwarzania preparatów do oglądania. Panicznie boję się ognia (dziewczyny wokół mnie też) i "zabawa" z włączaniem zapałką palnika i manewrowaniem nad nim różnymi dziwnymi przyrządami (czytaj eza, probówka, eza, probówka, szkiełko x3). Przy okazji obejmuje się przestrzeń wokół palnika żeby wszystko robić prawidłowo. Za każdym razem serce podchodziło mi do gardła na myśl o samospaleniu ku wyższym ideom zagłębienia mikrobiologii.

Jednak, pomijając dziesięciominutowe stany przedzawałowe, ćwiczenia się ciekawe! Naprawdę te bakterie super widać pod mikroskopem i zmiany w ich wyglądzie pod wpływem różnego barwienia. Niezbyt rozróżniam kolor fioletowy od czerwonego w bakteriach Gram-dodatnich i Gram-ujemnych, ale podejrzewam, że przyjdzie to z czasem. Ogólnie ćwiczenia baaardzo na plus!

Poza tym dalej trwa biochemia, która wygląda tak samo i czas płynie w zupełnie innej czasoprzestrzeni (czytaj względnie szybko). Wykłady są jedynie wydłużone o godzinę z powodu trudniejszego materiału. W drugim module omawia się wszystkie cykle zachodzące w komórkach, np. oddychanie komórkowe czy cykl Krebsa.

Z kolejnych przedmiotów ćwiczeniowych należy wymienić epidemiologię i chów i hodowlę zwierząt. Pierwsza bazuje na badaniu wpływu środowiska na zjadliwość, zaraźliwość, objawy i przyczyny chorób. Mam dopiero dwa ćwiczenia za sobą, gdzie na razie omawialiśmy teoretyczne zagadnienia, by potem umieć robić teksty diagnostyczne.

Na chowie i hodowli zwierząt omawiamy kolejne zwierzęta gospodarskie: owce, bydło, trzodę chlewną, konie oraz drób. Po każdym module następuje sprawdzian w formie testu. Suma ocen wpływa potem na ocenę końcową ćwiczeń. Na razie za mną owce i, jako typowa miejska dziewczyna, nie miałam pojęcia o tylu rasach i o tym, że tylko jeden gatunek hoduje się stricte dla wełny. Nowości więc ciąg dalszy, które mnie zaskakują ;) Jednak, jako że uwielbiam prawie wszystkie zwierzęta (tutaj proszę nie uwzględniać owadów i pajęczaków, bo one są straszne), to spokojnie można usiąść i posłuchać. W końcu nie tylko swoimi zainteresowaniami przyszły lekarz weterynarii żyje. Trzeba mieć jako takie pojęcie o zwierzętach hodowlanych. Moim zdaniem zawód do czegoś zobowiązuje :)

Poza tym jest jeszcze przedmiot jedynie wykładowy, czyli technologia w produkcji zwierzęcej, ściśle związana z chowem. Tematy się zazębiają, tworząc jedną całość.

Na końcu mamy jeszcze przez rok język obcy. Ja wybrałam i dostałam się na angielski, więc jestem zadowolona. Podejrzewam, że rok ten będzie równie ciężki do nauki. Dwa bardzo ważne przedmioty, czyli fizjologia oraz mikrobiologia, cechują się bardzo dużą objętością materiału do zapamiętania. Poza tym przebywanie od rana do wieczora na uczelni również nie sprzyja nauce. Jednak podejrzewam, że trzeba się dobrze zorganizować i na własne przyjemności przyjdzie czas. Jako, że mam pewne plany w tym roku akademickim, muszę bardzo szybko znaleźć złoty środek. Ale skoro innym przede mną się udało to mi również musi! :)

27 września 2016

Moduł I biochemii



Niezbyt lubię chemię, więc myśl, że muszę jeszcze dwa semestry walczyć z czymś co dumnie nazywa się "biochemia" robiło mi się źle. Jednak postanowiłam podejść do tego z uśmiechem na twarzy, udając iż bardzo mnie to cieszy. Jednak gdy zobaczyłam na planie, że ćwiczenia to 3-godzinny ciąg siedzenia na pracowni, zrobiło mi się słabo. Poszłam zniesmaczona na pierwsze ćwiczenia, nastawiona niezbyt przychylnie.

Na pierwszych zajęciach dowiedziałam się, że będą wejściówki. Nie na każdych ćwiczeniach, a na kilku losowych. Poza tym niektóre analizy będą punktowane, co potem wpłynie na ocenę końcową pod koniec semestru. W międzyczasie przewiną się trzy kolokwia, gdzie próg zaliczenia to 52%. Tak więc najniższy ze wszystkich przedmiotów. To mnie troszkę pocieszyło.

Ćwiczenia odbywają się na zasadzie: wejściówka, jeżeli na danych zajęciach jest, prelekcja, a potem samodzielne ważenie mikstur ;). Zazwyczaj na pracowni robi się dość praktyczne rzeczy jak ustalanie składników krwi bądź moczu w probówce, patrząc czy badane zwierzę jest zdrowe czy nie. Poza tym niektóre są dość podobne do tych, które odbywały się na chemii. Ćwiczenia nigdy nie trwają aż trzy godziny. My z dziewczynami spinałyśmy się i w dwie godziny kończyłyśmy nasze analizy. Zazwyczaj jako jedne z pierwszych opuszczałyśmy pracownię.

Poza tym raz w tygodniu odbywają się wykłady. Może pojawić się lista obecności na nich, a obecność często pomaga w dodaniu 2-3 punktów do wyższego stopnia. Pomagają one osobom, które nie do końca rozumieją złożoność chemii organicznej. Ja raczej nie uczęszczałam na nie, ale jestem typem osoby, która woli pouczyć się w domu sama i zrozumieć.

Nauka do kolokwiów, które obejmowały materiał zarówno z ćwiczeń jak i wykładów, była dla mnie piekłem. Do każdego zaczynałam około 3-4 dni wcześniej, bo nie byłam w stanie dłużej niż godzinę dziennie nad tym przesiedzieć. Pomimo tego, że materiał był niewielki w porównaniu z resztą przedmiotów, ciężko wszystko przyswajałam. Wiem, że niektórym wystarczało przysiąść do tego dzień wcześniej. Ja chyba przez własne podejście do tego przedmiotu ciężko wbijałam do głowy nowe informacje. Na szczęście zmuszanie się opłacało, ponieważ 2 z 3 kolokwiów napisałam pod maksimum, a pierwsze sporo ponad próg co zaowocowało dość wysoką oceną semestralną.

Każde kolokwium miało dwa terminy. Na końcu, przy dalszym niezaliczeniu, odbywała się wyjściówka dla studentów. Ogólnie katedra bardzo pro studencka, więc nie było większych problemów z zaliczeniem. Ja wszystko napisałam poprawnie w pierwszych terminach, a osoby na drugich i wyjściówce również sobie poradziły. Pomijając po prostu własne niezbyt przychylne myśli do samego przedmiotu uważam go za pozytywny. Ciekawe co mnie spotka na drugim module, które zaczynam już za tydzień? :D

POTRZEBNE AKCESORIA:
- skrypt z biochemii, który znajduje się w bibliotece i można sobie skserować. Nic więcej nie jest potrzebne jeżeli chodzi o książki
- Fartuch, ale to już chyba standard na tym kierunku;)

Zapraszam do komentowania w razie wątpliwości!

26 września 2016

Fauna wyspy Krety



Nie było mnie tydzień, bo ostatnie promienie wakacyjne ściągnęły mnie do siebie na inny kraniec świata. Niestety internet w hotelu był tak słaby, że nie było szans na połączenie z laptopem, a na komórce nie wyobrażam sobie pisania. Tak więc po troszkę ponad tygodniu wracam do pisania, tym razem zahaczając jeszcze o temat swojej mini podróży ;)

W Grecji nie byłam nigdy. Postanowiłam więc z narzeczonym wyjechać na tydzień, by odpocząć przed kolejnym rokiem akademickim (ja drugim rokiem, on powrotem na magisterkę). Za cel wybrałam Kretę, ponieważ chciałam zobaczyć słynny pałac w Knossos. Nie ma jak najlepsza motywacja do wybrania akurat tego skrawka świata :D Jednak, poza ogółem zwiedzania ruin, gór i innych zakamarków Krety, starałam się zwracać bardzo dużo uwagi na faunę tej naprawdę dużej wyspy.

Po pierwsze chyba druga nazwa tej wyspy powinna brzmieć "Przylądek Kotów". Oczywiście daleko temu do Aoshimy, japońskiej wyspy kotów, ale gdzie się nie odwróciłam to widziałam te stworzenia. Koty na tej wyspie dostały własną nazwę - koty kreteńskie. Wywodzą się one w prostej linii od tych, które przesiadywały na dworach władców wyspy. Są dość małe, smukłe i niezwykle dystyngowane. Poruszają się z gracją typową dla kociego gatunku. Kreteńczycy są z nich dumni i chętnie wypuszczają je w kierunku turystów. Bo co bardziej rozczuli niż kilkumiesięczne kociaki wałęsające się pod nogami i przyciągające klientów? :)










Kolejnym dość charakterystycznym zwierzęciem krety jest osiołek. Te uparte stworzenia od dawna służyły za transport najpierw dla mieszkańców Krety, a potem dla turystów. Wiąże się to z tym, że wyspa ta jest naprawdę górzysta (wiele masywów górskich sięga powyżej 2000 metrów nad poziomem morza). Stworzenia te, przyzwyczajone do wędrówek pod górę, były naprawdę wspaniałymi kompanami dla ówczesnego ludu. Dzisiaj za 10 euro można podjechać nimi na trasach prowadzących wysoko do jakiegoś punktu turystycznego bądź kupić pamiątkę ze słynnym osiołkiem (magnesy na lodówkę, kubki, bluzki i co tylko dusza zapragnie). My wybraliśmy się do Dikti, jaskini w której według mitologii narodził się Zeus. Na samym dole, przed prawie półgodzinnym stromym podejściem, stał zastęp osiołków, z których wiele starszych osób oraz małych dzieci ochoczo korzystało. Ja niestety się nie skusiłam ;)




Kolejnym zwierzęciem, z powodu którego szczycą się Kreteńczycy, są nieudomowione kozy zwane kri kri. Jest to gatunek endemiczny tego regionu, występujący jedynie na tej wyspie oraz dwóch pomniejszych znajdujących się zaraz obok brzegu Krety i niezamieszkanych przez człowieka. Te dwie pozostałe mają naprawdę malutką powierzchnię, ale kozy te doskonale się tam zadomowiły. Żyją one jednak w większości w wąwozie Samaria, więc nie udało mi się ich zobaczyć na żywo, ponieważ wąwóz ten znajduje się na zachodzie, a ja zwiedzałam Kretę Wschodnią.

Poza tym Kreteńczycy hodują zwykłe kozy oraz owce i konie. Te dwa pierwsze są niezwykle istotne, ponieważ to z ich mleka wyrabia się praktycznie cały nabiał na wyspie. Nie ma tu hodowli bydła, więc wszelkie sery oraz jogurty są pochodzenia przede wszystkim owczego. Słynna feta to mieszanka mleka owcy i kozy w specjalnych proporcjach. Dzięki temu ich nabiał ma specyficzny smak, o wiele bardziej podchodzący mi w smaku niż krowi.






Jednak, poza chodzącymi ssakami, mamy tutaj całe stada tych latających. Nietoperze są na porządku dziennym po zachodzie słońca. Nie ważne czy szliśmy akurat do miasta po kolacji czy siedzieliśmy nad basenem, te małe stworzenia dosłownie co kilka sekund przelatywały nam nad głowami. Kilka razy musiałam aż schylić głowę, ponieważ mogłoby dojść do czołowego zderzenia ;) Gdy napisałam rodzicom o tym, moja mama stwierdziła, że jej noga na pewno tu nigdy nie postanie. Ja za to uwielbiam nietoperze, więc potrafiłam godzinami leżeć na leżaku i się w nie wpatrywać. Niestety w warunkach nocnych, gdy nie ma prawie światła, nie udało mi się uchwycić ich na zdjęciu. Były zbyt szybkie i za bardzo wtapiały się w bezmiar ciemności.

Poza ssakami oczywiście mieszka tutaj ptactwo. Co ciekawe jest ich naprawdę, naprawdę mało. Nie widziałam żadnych mew czy nadmorskich ptaków. Dwa razy uchwyciłam okiem przelatującego wróbelka, raz gołąb wleciał do knajpy, w której jedliśmy, i wylądował nam na stole, a tak to pustka z tych najbardziej znanych. Jednak, gdy wyruszaliśmy w trasy do zwiedzenia, z autokaru bądź samochodu można było zobaczyć fruwające ptaki drapieżne. Przewodniczka opowiadała, że są to orłosępy, chętnie mieszkające na skarpach gór i w pobliżu kościołów. Tych ostatnich budynków jest na zatrzęsienie, lecz są bardzo małe i skromne. Nad kościołami położonymi niemal na samych szczytach można było dostrzec fruwające drapieżniki. Niestety na moich zdjęciach są bardzo malutkie, ale odległość między nami wynosiła zawsze kilkaset metrów. Nigdy nie zniżały się na tyle blisko, by można było je popodziwiać z bliska.

 


Wyspę otacza również kilka mórz, wszystkie należące do basenu Morza Śródziemnego. W nich pływa dość sporo gatunków ryb, w tym również rekiny. By zobaczyć bogactwo podwodnego świata wybraliśmy się do Cretaquarium, w którym zostały sprezentowani ich najważniejsi przedstawiciele. Przytoczę tu kilka zdjęć, by choć troszkę przybliżyć różnorodność fauny wód otaczających Kretę.











To tyle jeżeli chodzi o te podstawowe zwierzęta wyspy Krety. Jutro powrócę z cyklem przedmiotów na pierwszym roku weterynarii :)
Zachęcam oczywiście do komentowania!

15 września 2016

Wakacyjne praktyki? Czemu nie!



Witam Was ponownie!
Dzisiejszy post poświęcam swoim pierwszym praktykom wakacyjnym. Chciałam, by były one jak najbardziej bliskie temu czym pragnę zajmować się w przyszłości. Dobrze było móc zobaczyć czy moje marzenia mają odzwierciedlenie w rzeczywistości. Były one całkowicie nieobowiązkowe, więc musiałam się trochę natrudzić żeby uczelnia mogła podpisać umowę z Ogrodem Zoologicznym w Warszawie. Szczególnie, że pomyślałam o nich dopiero na przełomie maja i czerwca. Jednak udało się i w pierwszym tygodniu wakacji ruszyłam na dwutygodniowe praktyki w warszawskim ZOO.

Zostałam przydzielona do Ptasiego Azylu na dziesięć dni. Codziennie o 7:30 musiałam się stawiać na miejscu. Ptasi Azyl jest miejscem na terenie warszawskiego ZOO, do którego przywożone są ptaki z terenu całej Polski. Tutaj też pracownicy zapewniają im prawidłowe leczenie, rehabilitację, miejsce do życia i późniejsze wypuszczenie do środowiska naturalnego. Trafiają tam kilkudniowe pisklaki, ale również dorosłe, po wypadkach. Zespół złożony z lekarza oraz kilku opiekunów walczy o każdego ptaka z pełną werwą. Na te dwa tygodnie dołączyłam do tego niesamowitego zespołu, czując że moja obecność jest naprawdę potrzebna.

Jeżeli chodzi o ptaki to nigdy się nimi specjalnie nie interesowałam. Wolałam zawsze dzikie ssaki. Przez te dwa tygodnie moje zdanie zmieniło się jednak o sto osiemdziesiąt stopni. Odkryłam, że zwierzęta te są równie wspaniałe jak ssaki i można się do nich bardzo mocno przywiązać. Większość kilkudniowych grzywaczy całkowicie skradło moje serce. Mi oraz koleżance, która była na obowiązkowych praktykach, zostały przydzielone gołębie, bociany oraz wszystkie woliery zewnętrzne.

Przez te dwa tygodnie zajmowałyśmy się porządkowaniem wolier, przygotowywaniem posiłków dla ptaków i karmieniem pisklaków. Nam dwóm przypadły gołębie, a trzeciej praktykantce krukowate. Ptaki te karmiło się za pomocą specjalnie przygotowanej karmy i aplikowanie ich prosto do gardła pisklaków. Podczas tej czynności trzeba było dokładnie sprawdzać wole zwierzaka czy na pewno się wypełniło karmą. W końcu mogłam wyczuć to o czym słyszałam wcześniej na zajęciach z anatomii. Dotyk pełnego wola był dość dziwny, ale zabawny ;)

Poza tym przyjmowałyśmy ptaki przywożone przez eco patrol czy zwykłych ludzi z zewnątrz. Musiałyśmy je opatrywać, przygotowywać dla nich odpowiednie klatki i kontrolować ich stan zdrowia przez cały okres rekonwalescencji. Ptaki przyjeżdżające do azylu były wszelakie: od zwykłych gołębi przez krukowate, bociany, drapieżne do egzotycznych papug.

Przez te dwa tygodnie nauczyłam się rozróżniać gatunki najczęściej spotykanych gatunków ptaków w Polsce, rozróżniać ziarnojady i mięsożerne, opiekować pisklakami, robić podstawowe opatrunki. Nie były to praktyki ściśle weterynaryjne, a bardziej hodowlane. Nabrałam jednak jeszcze większego szacunku do pracy opiekunów. Po codziennym dniu noszenia wody do wolier, grabieniu ziemi czy robieniu jedzenia dla pacjentów bolał mnie każdy mięsień w okolicach krzyża. Ledwo dawałam radę wstawać jak na chwilę usiadłam bądź się położyłam. Nie żałowałam jednak swojej decyzji. Te dwa tygodnie minęły mi bardzo szybko i żałowałam, że to już. Jednak potrzebowałam trochę czasu na odpoczynek, bo po pierwszym roku byłam całkowicie wypruta ze wszystkich sił. I nigdy nie czułam się tak brudna jak po wyjściu z wolier cała w odchodach ptaków :D

PS. Nie mam niestety zdjęć z praktyk, ponieważ regulamin, który podpisywałam, zabronił ich robienia :( Dlatego też nie mogę pochwalić się jak bardzo byłam tam osyfiona :D